Jestem
z siebie dumna. Poważnie.
Jest
wrzesień a ja jestem w Nowym Jorku. Za trzy tygodnie zaczynam
ostatni rok na NYLU. Wiem, że będzie zapierdziel, ale bardzo na to
liczę.
Gdyby
nie Jonni, prawdopodobnie dalej leżałabym skulona na podłodze koło
kominka, w Virginii. Jako jedyna bliska mi osoba, pomogła mi ze
wszystkim. Zorganizowała uroczystość pogrzebową. Była przy mnie
w każdej minucie. Dzięki niej zrozumiałam konieczność ostatnich
okoliczności. I zaskakująco dobrze uporałam się ze stratą Babci.
Może to moje pigułki, które na stałe zagościły w moim
menu... Ale nikt o nich nie wie, i niech tak zostanie.
-Ty
nie u Mike'a? - spytałam, odrywając się od lektury, kiedy
usłyszałam krzątającą się po mieszkaniu Jonni.
-Nope
– usłyszałam w odpowiedzi, a za minutę moja przyjaciółka
leżała koło mnie pod cieplutkim kocem. Ostatnio coraz częściej
spędzałyśmy czas razem. Wiem, że to przeze mnie, ale jestem
pewna, że Jonni nie żałowała tego czasu.
Leżałyśmy
chwile gadając o pierdołach, śmiejąc się co chwilę (tak, ja
też). Dzięki niej na nowo nauczyłam się uśmiechać.
-Pytali
o Ciebie, gwiazdko – rzuciła.
-Oczywiście,
że tak. A kto konkretnie? - zaśmiałam się.
-Wszyscy.
Ludzie z uczelni ciągle mnie zaczepiali i pytali jak się czujesz, i
czy od października wracasz.
-To
znaczy, że mnie nie nienawidzą? - spytałam ze śmiechem w głosie
– zaraz oficjalnie ogłoszę moim fanom, że od października
stawię się na posterunku. Wczoraj zaliczyłam ostatnie zaległe
kolokwium z prawa administracyjnego.
-Gratuluję
kujonico - uśmiechnęła się szeroko, co po chwili i mi się
udzieliło. Niestety uśmiech szybko ustąpił miejsca otępieniu,
zdziwieniu, niedowierzaniu... Jonni powiedziała, że nie tylko
znajomi pytali.
-Naprawdę?
To mam jakiegoś wielbiciela? - dalej żartowałam, ale nie na długo.
-Pisał
do mnie codziennie, dzwonił co parę dni. Jak tylko był na miejscu,
od razu chciał się ze mną spotykać. Alex, nie było dnia, żeby o
Ciebie nie wypytywał – powiedziała z przejęciem w głosie.
-Kail?
Przecież wszystko z nim wyjaśniłam. Nie ma o czym gadać –
stwierdziłam niewzruszona.
-Nie
chodzi o niego – ciągnęła tajemniczo, a widząc moją bezsilność
na jej zagadki, dodała: -Shannon.
Moje
oczy musiały wyglądać jak sporych rozmiarów bilony. Nic
niezwykłego, bo zdziwienie jakie mnie ogarnęło było nie do
powstrzymania. Nagle w mojej głowie pojawiło się tysiąc myśli:
nie zapomniał? Zależy mu? Co go to obchodzi? Czuje się winny,
odpowiedzialny? Po co się nade mną lituje?
Podczas
kiedy ja biłam się z idiotycznymi pytaniami bez odpowiedzi, Jonni
przyglądała mi się troskliwie, a po chwili znów się
odezwała:
-Alex,
uważam, że powinnaś się z nim spotkać – ale widząc
dezaprobatę malującą się na mojej twarzy, dodała: - Dobra,
chociaż zadzwoń.
Obiecałam,
że tak zrobię, i na moje szczęście, po mieszkaniu rozległ się
dźwięk dzwonka do drzwi. Mike przybył mi na ratunek, porywając
swoją piękność do sąsiedniego pokoju.
Resztę
wieczoru spędziłam na przekopanie wszerz i wzdłuż internetu.
Nadrobiłam swoje małe zaległości, po czym nie przysłuchując się
za bardzo parze, śmiejącej się w najlepsze w salonie, włączyłam
jakiś film. Ostatnio mój repertuar delikatnie się zmienił.
Szerokim łukiem omijałam tematykę dramatyczną, w miłosną nigdy
się nie zagłębiałam, więc najczęściej były to horrory czy
dobre filmy akcji. Tak naprawdę oglądałam te śmieszne produkcje
tylko po to, żeby opóźnić swój mały rytuał: łóżko,
kołdra na nos, kompletna cisza, nieskończoność przemyśleń...
Tylko wtedy, kiedy nikt mnie nie widział, mogłam być sobą. Jeśli
tylko chciałam musiałam mogłam płakać do woli
i nikt nie próbował mnie pocieszać czy pieprzyć głupot. W
dzień nie pozwalałam sobie na łzy, bo nie chciałam wzbudzać
wokół siebie zamieszania, a i tak ostatnio Jonni miała ze
mną kupę roboty. Dlatego noc była idealną porą, kiedy nie
powstrzymywałam łez i nie musiałam się tego wstydzić.
Wszystko
wydawało się w porządku, wracało to co ostatnio zatraciłam. Ale
był jeden czynnik - nowy lokator, który był moim
(naj)najlepszym przyjacielem. Zielone, małe pigułki, które
były fundamentem mojego bytu i nieodłącznym elementem wieczornego
rytuału.
Zanim
jednak zaczęłam uprawiać profesjonalne użalanie się nad sobą,
postanowiłam posłuchać przyjaciółki i zadzwonić do
Shannona. Tak, chyba oszalałam. Ostatnio zrobiłam się bardzo
sentymentalna = słaba. Wybrałam numer trzęsącą się
ręką i z niepokojem przyłożyłam telefon do ucha. Po
chwili usłyszałam krzyk z drugiej strony słuchawki i dźwięki
imprezy.
-ALEX?
- ledwo co usłyszałam.
-Tak,
em, hej, przepraszam, że zawracam Ci głowę, po prostu chciałam
tylko dać znać, że wszystko okej. Baw się dobrze –
powiedziałam, czując totalne zażenowanie i kiedy chciałam się
rozłączyć, Shannon znów krzyknął do telefonu:
-Nie,
zaczekaj! Jestem teraz w Bostonie. Zobaczymy się jutro? Chociaż na
chwilę – trochę mnie to zdziwiło, więc oczywiście palnęłam
głupstwo:
-Dobra!
O 14 w HardRock Cafe? Przy Blashing street.
-Do
jutra – odkrzyknął i rozłączył się.
Sekundę
po zakończeniu rozmowy już żałowałam swoich słów, które
wypowiedziałam bez żadnego zastanowienia, mając orzeszek zamiast
mózgu.
Nie
myśląc więcej pogrążyłam się w swoich wieczornych obowiązkach.
7
Wrzesień,
Myślałam,
że będzie gorzej.
Wszystko
co robię, robię to dla niej- Annie. Sama najchętniej spałabym
całymi dniami ale wiem, że ona obserwuje każdy mój ruch i
pewnie szaleje ze złości, kiedy nie wychodzę z łóżka do
popołudnia. Trudno, i tak mam u niej przerąbane za tabletki.
Cienki
lód... ale cóż, w końcu taka ze mnie ryzykantka,
nie.
Jedna
tabletka mi nie pomaga, tak naprawdę nigdy nie zdała egzaminu. Trzy
zażywane jednocześnie - dawały ulgę. Później odpowiednia
dawką były cztery, i tak zostało do niedawna, kiedy to Jonni nie
rozgryzła mojej tajemnicy, której strzegłam najściślej jak
mogłam. Więc po dłuuuuugich rozmowach i odrobinie kłótni
zgodziłam się na zażywanie dwóch dziennie, choć i tak
łykałam trzy. I taką dawkę zostawiłam. Jak dla mnie, to
zdecydowanie za mało, ale moja przyjaciółka zagroziła mi
lekarzem, jeśli tego nie ograniczę. Tak więc żyłam sobie,
dodając każdy dzień do rachunku beznadziejności i porażki.
4
minuty do 14 a mi zostały jeszcze trzy stacje metra zanim dotrę na
Blashing street.
Nie
zdążę – no co Ty nie powiesz? To się chłopak zdziwi.
Tak,
ostatnio sarkazm zastąpił większość wszystkie
zwrotów grzecznościowych, które zachowały się w moim
ubogim słowniku.
Nie
dość, że metro było tłoczne jak zazwyczaj, to dodatkowo czuć
było wczesnojesienny chłód. Moje nogi doskonale o tym
wiedziały, czując wiatr na niczym nie okrytej skórze,
wsuniętej w krótkie, jeansowe spodenki. Wpuściłam do nich
czarny, zwiewny T-shirt a na nogach zagościły trampki tego samego
koloru. Hebanowa, niczym nie wyróżniająca się torba, i oto
ja. Dwudziestosześcioletnia kobieta w ciele i umyśle nastolatki.
Jak zawsze, brązowe fale powiewały mi lekko na wietrze.
Wybiegając
ze stacji szybko przejrzałam się w szybie niewielkiego sklepiku. W
porządku, idę spotkać się z Shannonem Leto – powiedziałam i
ruszyłam w kierunku kawiarenki.
Po
chwili znalazłam się w środku przytulnego i odrobinę dziwnego
pomieszczenia. Wszędzie widać było rockowe wstawki, ale także
minimalną elegancję, nadającą temu miejscu całkiem fajny klimat.
Pamiętam, jak na pierwszym roku przychodziliśmy tu wszyscy,
zrzucając się na jedną kawę, dzięki czemu z piętnaście osób
mogło iść sikać.
Shannon
siedział w samym rogu lokalu. Jego coraz dłuższe włosy, układały
się w estetyczny nieład. Na ramionach spoczywała czarna marynarka,
pod którą ukrył szary T-shirt. Oczy jak zawsze zakrył
ciemnymi okularami.
Ostatni
wdech, podchodzę.
W
zasadzie, to tak się stało. Uścisk. Kiedy tylko podeszłam do
starego, drewnianego stolika, Shannon wstał, zmierzył mnie
wzrokiem, obdarował uśmiechem i delikatnie przytulił. Delikatnie.
Niestety nie trwało to tyle, ile bym chciała, ale ta krótka
chwila pozwoliła mi przypomnieć sobie, nigdy nie
zapomniałam wspaniałe uczucie bliskości Leto.
-Karmelowa,
ze spienionym mlekiem? - zaczął Shannon
-Nie,
dziękuję. Wezmę sok – odpowiedziałam lekko rozbawiona jego
reakcją. - No co się tak dziwisz, to przecież nie koniec świata –
zaśmiałam się.
-Chyba
jednak tak. Kto się kiedyś odgrywał, że jest najlepszym baristą
na świecie, tylko, że bez dyplomu? - nic się nie zmienił. Mój
zabawny Shannon, który rozwalał mnie już samą
mimiką.
Na
mojej twarzy zagościł ogromny uśmiech co natomiast spowodowało to
samo u mojego towarzysza.
-Ale
co, nawet łyka? - drążył – łyczek, mały łynio, tak dla
smaku? - wymachiwał mi kubkiem przed nosem.
-Zaraz
wylejesz, talencie.
-Pani
sprzątająca się ucieszy, bo wiesz, chyba wpadłem jej w oko –
powiedział z konspiracyjnym uśmieszkiem.
-Śmiem
wątpić – odpowiedziałam całkowicie przecząc prawdzie.
Sama
nie poznawałam siebie. Potrafiłam z nim żartować, rozmawiać i
spoglądać mu w oczy.
Podczas
kiedy upijaliśmy łyki swoich napojów, przypomniały mi się
nasze spotkania, kiedy gęby nam się nie zamykały. No, chyba, że
oboje spaliśmy gdzieś na kanapach, czy w fotelach. Tak, na pewno
bardzo mi tego brakowało...
Kolejne
30 minut upłynęło nam na zabawnej rozmowie. Ja próbowałam
powstrzymywać wybuchy śmiechu, co graniczyło niemal z cudem.
Wydawało mi się frajerka, że każdy mój
uśmiech został dokładnie prześledzony przez Shannona, tak, jakby
spijał je z moich ust. FRAJERKA
-Więc
za trzy tygodnie zaczynasz zajęcia?
-No
w końcu! - powiedziałam z entuzjazmem - Trochę mnie ominęło,
dawno nie siedziałam na tych niewygodnych krzesłach, i z pewnością
zaniedbałam kontakty z panem Wincherem – powiedziałam z udawaną
powagą. Shannon tylko prychnął i uśmiechnął się lekko.
Na
resztę dnia wpakowano mnie do drogiego wozu i wywieziono na Staten
Island. Łaziliśmy chwilę po plaży, poszliśmy coś zjeść (nie
mogliśmy się zdecydować, którą restaurację wybrać, więc
po wielkich sporach padło na Maka). Koło 22 Leto kulturalnie
odwiózł mnie do domu, szalejąc po ulicach jak nienormalny.
-Spadaj
– powiedziałam grzecznie się uśmiechając, kiedy staliśmy pod
bramą.
-Słucham?
- oburzył się – A, miałaś na myśli: dziękuję Ci, drogi mój,
za wspaniały dzień, nigdy nawet nie marzyłam, że spędzę go
właśnie z Tobą! - zgrywał się, używając do tego bardzo
wysokiego głosiku.
-Chciałbyś!
- zaśmiałam się, po czym uderzyłam go w ramię, mówiąc: -
wcale tak nie mówię, idioto!
-Mówisz!
Nie zamykasz się nawet na chwilę, no chyba, że pożerasz
wegetariańskie frytki z Maka, smażone na starym oleju ze
zwierzątek.
-Jesteś
obrzydliwy. - stwierdziłam krótko.
-Dlatego
mnie uwielbiasz, Mała - powiedział, posyłając mi ten swój
głupkowaty uśmiech.
-Niech
Ci już będzie ta 'mała', jeśli to ma Ci podbudować ego i pewność
siebie, to ewentualnie mogę się poświęcić. Dla Twojej męskości
– pokiwałam głową ze zrozumieniem. Punk dla tej pani!
-Moje
wszystko jest w jak najlepszym porządku, nie martw się, złociutka
– powiedział odrobinę urażony.
-Oczywiście
– uśmiechnęłam się wrednie, po czym otworzyłam drzwi
wejściowe. Shannon złapał mnie za rękę i kazał poczekać.
-Co
byś jeszcze chciał? - spytałam z ciekawością a gdzieś w
najgłębszych odmętach mojego móżdżku myślałam, że
perkusista nie chciał się jeszcze żegnać głupia głupia
głupia głupia
-Pośmiać
się z Ciebie dłużej, to oczywiste!
-Trzy
tygodnie, może jeszcze Cię kiedyś wcisnę w grafik –
powiedziałam kierując się z powrotem w stronę drzwi.
-Alex,
zaczekaj. Bo wiesz, tak sobie pomyślałem... - zawahał się na
chwilę, po czym zaraz powiedział coś, co zatrzymało na chwilę
pracę mojego 'rozsądku'.
-Mamy
teraz trasę po Stanach. Wiesz, paręnaście koncertów.
Pomyślałem, że może chciałabyś...
-Shannon,
dziękuję, ale muszę odmówić. Przepraszam – lekko
podniosłam kąciki swoich ust, następnie położyłam dłoń na
jego ramieniu.
-Trzymaj
się, pajacu - uśmiechnęłam się do niego serdecznie, i
zostawiając go z odrobinę ponurą miną, zniknęłam we wnętrzu
windy.
Złapałam
mandarynkę, poszłam do łazienki, odświeżyłam się, założyłam
shorty i koszulkę i położyłam wygodnie pod kołdrą.
Postanowiłam,
że jeśli tylko będę potrafiła, ograniczę zażywanie swoich
zielonych skarbów.
Tak
więc leżałam z pół godziny, kręcąc się po łóżku.
Nie mogłam znaleźć sobie wygodnej pozycji do snu. Dodatkowo
przypomniała mi się propozycja Leto. Pewnie gdyby nie ... ostatnie
wydarzenia, poleciałabym za nim bez zastanowienia. Pierwsza łza.
2,3,4,5,6,7,8,9-ąta. Pierwsza tabletka. Kropla numer 10,11,12,13.
Drugi, zieloniutki krążek. 13,12,11,10-ąta. Przestają płynąć.
Jak to możliwe? Nie wiem, ale muszą być naprawdę dobre.
Usnęłam
na chwilę, a kiedy się przebudziłam chwyciłam telefon i
napisałam:
|*|
Kiedy
zaczynacie trasę?
|*|
Krótka
odpowiedź:
|*|
Jutro.
***
|*|
Oficjalnie nie dzielę opowiadania, ale wydaję mi się, że warto wspomnieć, że wraz z tym rozdziałem kończy się CZĘŚĆ I.
Gratuluję wytrwałym, którzy przebrnęli ze mną przez całe 16 rozdziałów, a nie było to łatwe. Ale chociaż było kupę śmiechu!
Jutro zaczynamy z CZĘŚCIĄ II!
(chamska reklama) udostępniajcie, jeśli Wam się podoba, RT-ujcie i takie tam ;)
dziękuję,
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz