środa, 25 grudnia 2013

rozdział szesnasty

Jestem z siebie dumna. Poważnie.
Jest wrzesień a ja jestem w Nowym Jorku. Za trzy tygodnie zaczynam ostatni rok na NYLU. Wiem, że będzie zapierdziel, ale bardzo na to liczę.
Gdyby nie Jonni, prawdopodobnie dalej leżałabym skulona na podłodze koło kominka, w Virginii. Jako jedyna bliska mi osoba, pomogła mi ze wszystkim. Zorganizowała uroczystość pogrzebową. Była przy mnie w każdej minucie. Dzięki niej zrozumiałam konieczność ostatnich okoliczności. I zaskakująco dobrze uporałam się ze stratą Babci. Może to moje pigułki, które na stałe zagościły w moim menu... Ale nikt o nich nie wie, i niech tak zostanie.

-Ty nie u Mike'a? - spytałam, odrywając się od lektury, kiedy usłyszałam krzątającą się po mieszkaniu Jonni.

-Nope – usłyszałam w odpowiedzi, a za minutę moja przyjaciółka leżała koło mnie pod cieplutkim kocem. Ostatnio coraz częściej spędzałyśmy czas razem. Wiem, że to przeze mnie, ale jestem pewna, że Jonni nie żałowała tego czasu.
Leżałyśmy chwile gadając o pierdołach, śmiejąc się co chwilę (tak, ja też). Dzięki niej na nowo nauczyłam się uśmiechać.

-Pytali o Ciebie, gwiazdko – rzuciła.

-Oczywiście, że tak. A kto konkretnie? - zaśmiałam się.

-Wszyscy. Ludzie z uczelni ciągle mnie zaczepiali i pytali jak się czujesz, i czy od października wracasz.

-To znaczy, że mnie nie nienawidzą? - spytałam ze śmiechem w głosie – zaraz oficjalnie ogłoszę moim fanom, że od października stawię się na posterunku. Wczoraj zaliczyłam ostatnie zaległe kolokwium z prawa administracyjnego.

-Gratuluję kujonico - uśmiechnęła się szeroko, co po chwili i mi się udzieliło. Niestety uśmiech szybko ustąpił miejsca otępieniu, zdziwieniu, niedowierzaniu... Jonni powiedziała, że nie tylko znajomi pytali.

-Naprawdę? To mam jakiegoś wielbiciela? - dalej żartowałam, ale nie na długo.

-Pisał do mnie codziennie, dzwonił co parę dni. Jak tylko był na miejscu, od razu chciał się ze mną spotykać. Alex, nie było dnia, żeby o Ciebie nie wypytywał – powiedziała z przejęciem w głosie.

-Kail? Przecież wszystko z nim wyjaśniłam. Nie ma o czym gadać – stwierdziłam niewzruszona.

-Nie chodzi o niego – ciągnęła tajemniczo, a widząc moją bezsilność na jej zagadki, dodała: -Shannon.

Moje oczy musiały wyglądać jak sporych rozmiarów bilony. Nic niezwykłego, bo zdziwienie jakie mnie ogarnęło było nie do powstrzymania. Nagle w mojej głowie pojawiło się tysiąc myśli: nie zapomniał? Zależy mu? Co go to obchodzi? Czuje się winny, odpowiedzialny? Po co się nade mną lituje?
Podczas kiedy ja biłam się z idiotycznymi pytaniami bez odpowiedzi, Jonni przyglądała mi się troskliwie, a po chwili znów się odezwała:

-Alex, uważam, że powinnaś się z nim spotkać – ale widząc dezaprobatę malującą się na mojej twarzy, dodała: - Dobra, chociaż zadzwoń.

Obiecałam, że tak zrobię, i na moje szczęście, po mieszkaniu rozległ się dźwięk dzwonka do drzwi. Mike przybył mi na ratunek, porywając swoją piękność do sąsiedniego pokoju.

Resztę wieczoru spędziłam na przekopanie wszerz i wzdłuż internetu. Nadrobiłam swoje małe zaległości, po czym nie przysłuchując się za bardzo parze, śmiejącej się w najlepsze w salonie, włączyłam jakiś film. Ostatnio mój repertuar delikatnie się zmienił. Szerokim łukiem omijałam tematykę dramatyczną, w miłosną nigdy się nie zagłębiałam, więc najczęściej były to horrory czy dobre filmy akcji. Tak naprawdę oglądałam te śmieszne produkcje tylko po to, żeby opóźnić swój mały rytuał: łóżko, kołdra na nos, kompletna cisza, nieskończoność przemyśleń... Tylko wtedy, kiedy nikt mnie nie widział, mogłam być sobą. Jeśli tylko chciałam musiałam mogłam płakać do woli i nikt nie próbował mnie pocieszać czy pieprzyć głupot. W dzień nie pozwalałam sobie na łzy, bo nie chciałam wzbudzać wokół siebie zamieszania, a i tak ostatnio Jonni miała ze mną kupę roboty. Dlatego noc była idealną porą, kiedy nie powstrzymywałam łez i nie musiałam się tego wstydzić.
Wszystko wydawało się w porządku, wracało to co ostatnio zatraciłam. Ale był jeden czynnik - nowy lokator, który był moim (naj)najlepszym przyjacielem. Zielone, małe pigułki, które były fundamentem mojego bytu i nieodłącznym elementem wieczornego rytuału.

Zanim jednak zaczęłam uprawiać profesjonalne użalanie się nad sobą, postanowiłam posłuchać przyjaciółki i zadzwonić do Shannona. Tak, chyba oszalałam. Ostatnio zrobiłam się bardzo sentymentalna = słaba. Wybrałam numer trzęsącą się ręką i z niepokojem przyłożyłam telefon do ucha. Po chwili usłyszałam krzyk z drugiej strony słuchawki i dźwięki imprezy.

-ALEX? - ledwo co usłyszałam.

-Tak, em, hej, przepraszam, że zawracam Ci głowę, po prostu chciałam tylko dać znać, że wszystko okej. Baw się dobrze – powiedziałam, czując totalne zażenowanie i kiedy chciałam się rozłączyć, Shannon znów krzyknął do telefonu:

-Nie, zaczekaj! Jestem teraz w Bostonie. Zobaczymy się jutro? Chociaż na chwilę – trochę mnie to zdziwiło, więc oczywiście palnęłam głupstwo:

-Dobra! O 14 w HardRock Cafe? Przy Blashing street.

-Do jutra – odkrzyknął i rozłączył się.

Sekundę po zakończeniu rozmowy już żałowałam swoich słów, które wypowiedziałam bez żadnego zastanowienia, mając orzeszek zamiast mózgu.
Nie myśląc więcej pogrążyłam się w swoich wieczornych obowiązkach.


7 Wrzesień,
Myślałam, że będzie gorzej.
Wszystko co robię, robię to dla niej- Annie. Sama najchętniej spałabym całymi dniami ale wiem, że ona obserwuje każdy mój ruch i pewnie szaleje ze złości, kiedy nie wychodzę z łóżka do popołudnia. Trudno, i tak mam u niej przerąbane za tabletki.
Cienki lód... ale cóż, w końcu taka ze mnie ryzykantka, nie.
Jedna tabletka mi nie pomaga, tak naprawdę nigdy nie zdała egzaminu. Trzy zażywane jednocześnie - dawały ulgę. Później odpowiednia dawką były cztery, i tak zostało do niedawna, kiedy to Jonni nie rozgryzła mojej tajemnicy, której strzegłam najściślej jak mogłam. Więc po dłuuuuugich rozmowach i odrobinie kłótni zgodziłam się na zażywanie dwóch dziennie, choć i tak łykałam trzy. I taką dawkę zostawiłam. Jak dla mnie, to zdecydowanie za mało, ale moja przyjaciółka zagroziła mi lekarzem, jeśli tego nie ograniczę. Tak więc żyłam sobie, dodając każdy dzień do rachunku beznadziejności i porażki.
Shannon



4 minuty do 14 a mi zostały jeszcze trzy stacje metra zanim dotrę na Blashing street.
Nie zdążę – no co Ty nie powiesz? To się chłopak zdziwi.
Tak, ostatnio sarkazm zastąpił większość wszystkie zwrotów grzecznościowych, które zachowały się w moim ubogim słowniku.

Nie dość, że metro było tłoczne jak zazwyczaj, to dodatkowo czuć było wczesnojesienny chłód. Moje nogi doskonale o tym wiedziały, czując wiatr na niczym nie okrytej skórze, wsuniętej w krótkie, jeansowe spodenki. Wpuściłam do nich czarny, zwiewny T-shirt a na nogach zagościły trampki tego samego koloru. Hebanowa, niczym nie wyróżniająca się torba, i oto ja. Dwudziestosześcioletnia kobieta w ciele i umyśle nastolatki. Jak zawsze, brązowe fale powiewały mi lekko na wietrze.

Wybiegając ze stacji szybko przejrzałam się w szybie niewielkiego sklepiku. W porządku, idę spotkać się z Shannonem Leto – powiedziałam i ruszyłam w kierunku kawiarenki.
Po chwili znalazłam się w środku przytulnego i odrobinę dziwnego pomieszczenia. Wszędzie widać było rockowe wstawki, ale także minimalną elegancję, nadającą temu miejscu całkiem fajny klimat. Pamiętam, jak na pierwszym roku przychodziliśmy tu wszyscy, zrzucając się na jedną kawę, dzięki czemu z piętnaście osób mogło iść sikać.

Shannon siedział w samym rogu lokalu. Jego coraz dłuższe włosy, układały się w estetyczny nieład. Na ramionach spoczywała czarna marynarka, pod którą ukrył szary T-shirt. Oczy jak zawsze zakrył ciemnymi okularami.
Ostatni wdech, podchodzę.
Serce biło mi jak szalone. Nie wiedziałam, czy zaraz się nie rozbeczę i nie przeproszę za wszystkie kłamstwa, za to co mu powiedziałam, kiedy widzieliśmy się po raz ostatni. Bałam się, że za 1.9 sekundy będę w jego ramionach, nie chcąc ich już nigdy opuszczać.
W zasadzie, to tak się stało. Uścisk. Kiedy tylko podeszłam do starego, drewnianego stolika, Shannon wstał, zmierzył mnie wzrokiem, obdarował uśmiechem i delikatnie przytulił. Delikatnie. Niestety nie trwało to tyle, ile bym chciała, ale ta krótka chwila pozwoliła mi przypomnieć sobie, nigdy nie zapomniałam wspaniałe uczucie bliskości Leto.

-Karmelowa, ze spienionym mlekiem? - zaczął Shannon

-Nie, dziękuję. Wezmę sok – odpowiedziałam lekko rozbawiona jego reakcją. - No co się tak dziwisz, to przecież nie koniec świata – zaśmiałam się.

-Chyba jednak tak. Kto się kiedyś odgrywał, że jest najlepszym baristą na świecie, tylko, że bez dyplomu? - nic się nie zmienił. Mój zabawny Shannon, który rozwalał mnie już samą mimiką.
Na mojej twarzy zagościł ogromny uśmiech co natomiast spowodowało to samo u mojego towarzysza.

-Ale co, nawet łyka? - drążył – łyczek, mały łynio, tak dla smaku? - wymachiwał mi kubkiem przed nosem.

-Zaraz wylejesz, talencie.

-Pani sprzątająca się ucieszy, bo wiesz, chyba wpadłem jej w oko – powiedział z konspiracyjnym uśmieszkiem.

-Śmiem wątpić – odpowiedziałam całkowicie przecząc prawdzie.
Sama nie poznawałam siebie. Potrafiłam z nim żartować, rozmawiać i spoglądać mu w oczy.
Podczas kiedy upijaliśmy łyki swoich napojów, przypomniały mi się nasze spotkania, kiedy gęby nam się nie zamykały. No, chyba, że oboje spaliśmy gdzieś na kanapach, czy w fotelach. Tak, na pewno bardzo mi tego brakowało...
Kolejne 30 minut upłynęło nam na zabawnej rozmowie. Ja próbowałam powstrzymywać wybuchy śmiechu, co graniczyło niemal z cudem. Wydawało mi się frajerka, że każdy mój uśmiech został dokładnie prześledzony przez Shannona, tak, jakby spijał je z moich ust. FRAJERKA

-Więc za trzy tygodnie zaczynasz zajęcia?

-No w końcu! - powiedziałam z entuzjazmem - Trochę mnie ominęło, dawno nie siedziałam na tych niewygodnych krzesłach, i z pewnością zaniedbałam kontakty z panem Wincherem – powiedziałam z udawaną powagą. Shannon tylko prychnął i uśmiechnął się lekko.
Na resztę dnia wpakowano mnie do drogiego wozu i wywieziono na Staten Island. Łaziliśmy chwilę po plaży, poszliśmy coś zjeść (nie mogliśmy się zdecydować, którą restaurację wybrać, więc po wielkich sporach padło na Maka). Koło 22 Leto kulturalnie odwiózł mnie do domu, szalejąc po ulicach jak nienormalny.

-Spadaj – powiedziałam grzecznie się uśmiechając, kiedy staliśmy pod bramą.

-Słucham? - oburzył się – A, miałaś na myśli: dziękuję Ci, drogi mój, za wspaniały dzień, nigdy nawet nie marzyłam, że spędzę go właśnie z Tobą! - zgrywał się, używając do tego bardzo wysokiego głosiku.

-Chciałbyś! - zaśmiałam się, po czym uderzyłam go w ramię, mówiąc: - wcale tak nie mówię, idioto!

-Mówisz! Nie zamykasz się nawet na chwilę, no chyba, że pożerasz wegetariańskie frytki z Maka, smażone na starym oleju ze zwierzątek.

-Jesteś obrzydliwy. - stwierdziłam krótko.

-Dlatego mnie uwielbiasz, Mała - powiedział, posyłając mi ten swój głupkowaty uśmiech.

-Niech Ci już będzie ta 'mała', jeśli to ma Ci podbudować ego i pewność siebie, to ewentualnie mogę się poświęcić. Dla Twojej męskości – pokiwałam głową ze zrozumieniem. Punk dla tej pani!

-Moje wszystko jest w jak najlepszym porządku, nie martw się, złociutka – powiedział odrobinę urażony.

-Oczywiście – uśmiechnęłam się wrednie, po czym otworzyłam drzwi wejściowe. Shannon złapał mnie za rękę i kazał poczekać.

-Co byś jeszcze chciał? - spytałam z ciekawością a gdzieś w najgłębszych odmętach mojego móżdżku myślałam, że perkusista nie chciał się jeszcze żegnać głupia głupia głupia głupia

-Pośmiać się z Ciebie dłużej, to oczywiste!

-Trzy tygodnie, może jeszcze Cię kiedyś wcisnę w grafik – powiedziałam kierując się z powrotem w stronę drzwi.

-Alex, zaczekaj. Bo wiesz, tak sobie pomyślałem... - zawahał się na chwilę, po czym zaraz powiedział coś, co zatrzymało na chwilę pracę mojego 'rozsądku'.

-Mamy teraz trasę po Stanach. Wiesz, paręnaście koncertów. Pomyślałem, że może chciałabyś...

-Shannon, dziękuję, ale muszę odmówić. Przepraszam – lekko podniosłam kąciki swoich ust, następnie położyłam dłoń na jego ramieniu.

-Trzymaj się, pajacu - uśmiechnęłam się do niego serdecznie, i zostawiając go z odrobinę ponurą miną, zniknęłam we wnętrzu windy.

Złapałam mandarynkę, poszłam do łazienki, odświeżyłam się, założyłam shorty i koszulkę i położyłam wygodnie pod kołdrą.
Postanowiłam, że jeśli tylko będę potrafiła, ograniczę zażywanie swoich zielonych skarbów.
Tak więc leżałam z pół godziny, kręcąc się po łóżku. Nie mogłam znaleźć sobie wygodnej pozycji do snu. Dodatkowo przypomniała mi się propozycja Leto. Pewnie gdyby nie ... ostatnie wydarzenia, poleciałabym za nim bez zastanowienia. Pierwsza łza. 2,3,4,5,6,7,8,9-ąta. Pierwsza tabletka. Kropla numer 10,11,12,13. Drugi, zieloniutki krążek. 13,12,11,10-ąta. Przestają płynąć. Jak to możliwe? Nie wiem, ale muszą być naprawdę dobre.
Usnęłam na chwilę, a kiedy się przebudziłam chwyciłam telefon i napisałam:
|*|
Kiedy zaczynacie trasę?
|*|

Krótka odpowiedź:

|*|
Jutro.

***

|*|
Oficjalnie nie dzielę opowiadania, ale wydaję mi się, że warto wspomnieć, że wraz z tym rozdziałem kończy się CZĘŚĆ I. 
Gratuluję wytrwałym, którzy przebrnęli ze mną przez całe 16 rozdziałów, a nie było to łatwe. Ale chociaż było kupę śmiechu! 
Jutro zaczynamy z CZĘŚCIĄ II! 
(chamska reklama) udostępniajcie, jeśli Wam się podoba, RT-ujcie i takie tam ;)

dziękuję,
martyna


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz