czwartek, 29 maja 2014

rozdział sześćdziesiąty czwarty


Dwanaście miesięcy później
-Jonni mogłabyś się pospieszyć? Kail jak zwykle poszedł a ja muszę już wychodzić! – rozmawiałam do drzwi łazienki, które były zamknięte zbyt długo. –Joel skarbie, powiedz proszę mamusi, żeby się tak nie guzdrała – posłałam malcowi uśmiech, który od razu odwzajemnił.
-Musiu! – krzyknął radośnie, kiedy z łazienki w końcu wyszła Jonni.
-Mamusiu – poprawiła go śmiejąc się. Następnie odebrała go z moich rąk, pozwalając mi na zajęcie łazienki. Jak zwykle spieszyłam się do pracy, zwłaszcza, że dzisiaj miałam zastąpić Veronicę w bardzo ważnej dla naszej kancelarii konferencji. Wiedziałam tylko, że chodziło o klientów spoza Nowego Yorku, więc spóźnienie się byłoby dużym nietaktem, zwłaszcza, że odkąd zostałam współudziałowcem kancelarii nie zdarzyło mi się przybyć nie w porę. Umyłam zęby i nałożyłam na twarz codzienny makijaż podkreślając oczy mocnymi, ciemnymi kreskami i sporą ilością tuszu do rzęs. Następnie trochę ciemnych cieni do powiek i byłam gotowa. Miałam niecałe pół godziny na dotarcie na 16th Avenue, czyli jakby nie patrzeć środek Nowego Yorku. W sumie mogłam spodziewać się ‘rannego opóźnienia’, kiedy wczoraj postanowiłam zanocować u Jonni, jednak do poprzedniego wieczora nie wiedziałam jeszcze, że dzisiejszego dnia będę musiała poprowadzić tak ważne spotkanie.
-Lecę, kocham Was, pa! – pożegnałam się z uśmiechniętą dwójką całusami i opuściłam swoje stare mieszkanie. 
W pośpiechu wsiadłam do swojego małego, białego forda, który może nie przypominał mustanga, ale był bardzo wygodny i funkcjonalny jak na to ogromne, zakorkowane miasto, jakim był Nowy York. Włączyłam radio, które każdego dnia nastrajało mnie do skoncentrowania się na obecnych wydarzeniach. Korki były niemiłosierne i zapomniałam jak to jest stać kilkanaście minut, wyklinając na wszystko dookoła, ponieważ droga z mojego mieszkania była dużo bardziej wygodniejsza. Po drodze wykonałam parę telefonów i zaparkowałam auto niecałe dziesięć minut przed czasem. Kluczyki wrzuciłam gdzieś w odmęty torebki, po czym przekroczyłam próg mojej kancelarii.
-Dzień dobry Pani Batch – powitał mnie Edward- mój asystent.
-Cześć, klienci już są? – przywitałam się, odbierając codziennie podawany mi kubek kawy.
-W konferencyjnej – powiedział. –Tu są materiały od Veronici dotyczące sprawy.
-Dzięki, powiedz im, że za dwie minuty jestem do ich dyspozycji. A to dla kogo? – spytałam w biegu, patrząc na identyczną kawę jak moja, którą trzymał w drugiej ręce.
-Klient o taką poprosił. A właśnie, znów przyszła kartka od Smith&Ramsey – powiedział na odchodne, przekazując mi małą kopertę. Wzięłam ją do ręki i pospiesznie otworzyłam, odczytując pozdrowienia od kancelarii z LA. Co jakiś czas je wysyłali, adresując do mnie. To bardzo miłe z ich strony i dzięki tak niewinnej korespondencji nasze kancelarie są w dobrych stosunkach. To dzięki nim dostałam pracę tutaj, w najlepszym miejscu w całym Nowym Yorku. Pan Ramsey napisał bardzo pochlebny list motywacyjny i zatwierdził moją skróconą aplikację, która według raportu przebiegła wzorcowo. Byłam mu bardzo wdzięczna, bo nie każdy postąpiłby tak na jego miejscu, a moja sytuacja była… kryzysowa. Musiałam opuścić Los Angeles po tym, jak… zniszczono mi życie. Na szczęście Nowy York mnie nie zawiódł i zawsze mogłam tu wrócić i jak się okazuje- wspinać się po szczeblach kariery. To jedna z niewielu rzeczy, z których byłam dumna. Miałam za sobą dość krótki jak na prawników staż, a mimo to posiadałam już naprawdę dobrą opinię na terenie całego stanu. Dane mi było prowadzić z Veronicą przeróżne sprawy, za które byłam sowicie nagradzana.
Odłożyłam kartkę na stos korespondencji, który każdego dnia był tak samo wysoki. Spojrzałam na zegarek, który wskazywał punkt południe. W drodze do sali konferencyjnej zdążyłam jedynie odczytać notatki Veronici przyklejone do dokumentów:
·        Reprezentujesz wytwórnię płytową
·        Druga strona złamała kilka punktów umowy podpisanej kilka lat temu (patrz strona 13)
·        Wystarczy, że przeczytasz drugą stronę- tam są wszystkie zarzuty skierowane na nich.
    Powodzenia i wielkie dzięki Alex :)
 Jak zwykle- pomyślałam. Wpadam na ostatnią chwilę i jedyne co mam to kilka notatek koleżanki z pracy. To przypomniało mi dzień, kiedy po raz pierwszy wystąpiłam w postaci adwokata na wokandzie sądowej.

Byłam przygotowana w stu procentach oprócz tego, że po pierwszych dwóch minutach rozprawy została ogłoszona przerwa specjalnie dla mnie. Miałam ze sobą wszystko… tylko nie togę. Zapomniałam wziąć jej z domu! Sąd dał mi kilka minut na stawienie się na powrót w sali sądowej w odpowiednim stroju. Wybiegłam przestraszona na korytarz i jedyne co przyszło mi do głowy to… zwinięcie togi, która leżała na ławce koło pewnego mężczyzny. Obiecałam mu szybki zwrot i wleciałam z powrotem do sali w za dużym ubraniu, co chwilę podwijając rękawy, wyglądając zapewne jak klaun.

Mimo całego zamieszania i tysiąca obowiązków dziennie, uwielbiałam swoją pracę. To, co za sobą niesie i swoje zaangażowanie, które chyba nie mogło być już większe. Kancelaria była moim drugim domem, a praca była jedynym zajęciem w moim życiu. Często odwiedzałam też Jonni i Kaila i od czasu do czasu zostawałam z Joelem, kiedy oni byli zajęci. Ale poza tym na co dzień żyłam życiem swoich klientów z ich problemami. Nie przeszkadzało mi określenie pracoholiczka.

Przeszłam przez mały korytarz, gdzie Edward przytrzymywał dla mnie drzwi. Weszłam dalej, ostatni raz lustrując informacje od Veronici, zawarte w jej notatkach. W środku było kompletnie cicho i do tej pory usłyszałam tylko stukot swoich cieniutkich szpilek. Podeszłam do długiego stołu, nie patrząc nawet na klientów. Wiem, że było to odrobinę niegrzeczne, ale musiałam dokończyć swoją ‘ekspresową lekturę’.
-Dzień dobry – powitał mnie głęboki głos, odrywając od czytania. Podniosłam wzrok, lustrując wysokiego mężczyznę naprzeciwko siebie, lecz nie on przykuł moją uwagę. Po obu jego bokach siedziało dwóch mężczyzn. Jeden z nich miał wyraźnie niebieskie oczy, które po bokach lekko zasłaniały długie, brązowe włosy. Znałam je doskonale  Natomiast mężczyzna po drugiej stronie… wyglądał jak On, ale zupełnie… inny. Zapadnięte oczy, które jakby straciły swój karmelowy kolor. Uwydatnione kości policzkowe, przy których kończyły się dłuższe, ciemne włosy. Obydwaj ubrani byli zupełnie inaczej niż ja czy ich pośrednik- mieli na sobie zwykłe bluzy, które pamiętam  które leżały na nich niedbale. Bałam się zawiesić dłużej wzrok na mężczyźnie po lewej stornie. Bałam się, że to on. Uciekałam wzrokiem zupełnie jak mała, zagubiona dziewczynka. Nie wiedziałam co robić, pomijając to, że wciąż się nie powitałam. Mężczyzna o krótszych włosach nie wykonał żadnego ruchu, jedynie utkwił swój wzrok… we mnie. Nie mogłam dłużej znieść tego ciężaru na sobie, w gardle tkwiła wielka gula, której nie mogłam się pozbyć. Nie zwiastowała nic dobrego. Wreszcie odważyłam się podnieść na Niego wzrok. Nasze spojrzenia się spotkały i w jednej chwili pękła we mnie połatana w każdym miejscu tama, która wywołała piekące łzy. Po tylu miesiącach, dniach, samotnych minutach, które przepłakałam w pustym mieszkaniu… Po tym, jak uciekłam na drugi koniec kraju, jak całkowicie zerwałam kontakt z tamtym światem, teraz, w zupełnie zwyczajny dzień, w mojej kancelarii pojawia się On.
-Alex – usłyszałam przerwany szept, a następnie dźwięk tłukącego się szkła. Dookoła mężczyzny naprzeciwko mnie rozlała się kawa, która już wiem dlaczego była identyczna jak moja. Lecz on nie spuścił ze mnie swojego wzroku mimo tego, że gorąca ciecz spływała po jego spodniach. Zupełnie, jak łzy po moim policzku. Serce biło mi niewiarygodnie szybko i czułam, że nogi mam jak z waty. To się nie działo naprawdę, to musiał być kolejny koszmar. Los nie mógł drwić ze mnie aż tak. Myślałam, że nic gorszego nie może mnie już spotkać. Byłam pewna, że wycierpiałam odpowiednią dawkę… Zaraz obudzę się zlana potem i znów będę płakać w poduszkę dopóki się nie zmęczę i na powrót zasnę. Czy to czas, kiedy już otwieram oczy?? Chce się obudzić! To nie dzieje się naprawdę…  To nie mógł być On. Ale był. Stał przede mną zupełnie zdezorientowany jak ja. Shannon mój Shannon właśnie on Leto.
*
Nie pamiętam jak dokładnie trafiłam do domu. Wszystko działo się tak szybko. Wiem, że wyszłam z sali, rzucając się biegiem do samochodu. Po drodze modliłam się o jakikolwiek powrót do domu, bylebym tam dotarła. Widoczność skutecznie odbierały mi zamazane od łez oczy. Kiedy wreszcie dojechałam pod swoje mieszkanie, dech odebrał mi płacz. Minęłam się z sąsiadami z bramy, ignorując ich spojrzenia i zapewne dziwne osądy. zaDługo zajęło mi znalezienie kluczy od drzwi a jeszcze dłużej uporanie się z zamkiem.
-Kurwa mać! – wrzasnęłam, chociaż może tak wyglądało to tylko w mojej głowie. W rzeczywistości wydałam z siebie jedynie bezradne westchnięcie. Wreszcie przekroczyłam próg własnego domu, który był dla mnie jedynie miejscem do spania i płaczu lub płaczu podczas snu. Popchnęłam lekko drzwi, zatrzaskując je. Stanęłam przed nimi, zwrócona w stronę pokoju. Upuściłam torbę na ziemię, a przed siebie rzuciłam buty, które z braku moich sił upadły zaraz koło mnie. Nie ruszałam się, nic nie mówiłam, jedyną czynnością jaką wykonywałam był płacz. Stałam bezradnie pośrodku przedpokoju, pozwalając gorzkim łzom obmywać moją twarz. Nienawidziłam życia. Albo raczej było na odwrót.
*
Obudził mnie dźwięk telefonu. Leżąc na kanapie wyciągnęłam rękę zza koca tylko po to, aby kolejny raz go wyłączyć. Tym razem rozbudził mnie na dobre. Powieki miałam lekko sklejone od słonego płynu, o którego ilości w moim organizmie nie miałam nawet pojęcia. Znów owinęłam się szczelnie ciepłym materiałem, odwracając głowę na bok, wpatrując się w szklane drzwi, prowadzące na balkon. Podniosłam się z puchowej kanapy i owinięta kocem przemierzyłam krótki odcinek drogi prowadzącej na ów balkon. Nie był on duży, tak samo jak moje mieszkanie. Była to zwykła kawalerka, położona wśród kilku bloków. Zanim jednak odetchnęłam świeżym powietrzem mocowałam się chwilę z klamką, której nawet nie miałam siły odpowiednio mocno przekręcić. Kolejny raz zapłakałam, szamocząc się z taką głupotą. Musiałam być wykończona, ale nie dziwiłam się temu specjalnie, w końcu od południa nie robiłam nic innego jak płakanie. Wreszcie zdobyłam się na mocniejsze szarpnięcie, które uchyliło przeklęte drzwi. Nagie stopy zetknęły się z zimnymi płytkami, którymi wyłożone było malutkie wnętrze. Oparłam się o barierkę, przytrzymując koc na swoich ramionach. Widok był zwyczajny- po prostu Nowy York. Wszędzie światła i nieustający ruch uliczny. Kolorowe witryny sklepów i wysokie budynki, które kiedyś mnie zachwycały. Teraz? Nie robiły na mnie najmniejszego wrażenia. Przyzwyczaiłam się do tego, a może zachwyt przeszedł na inne miasto? Miejsce, gdzie masa ludzi spełnia swoje marzenia? Gdzie zaczyna zupełnie inne życie mając nadzieję na lepsze… życie? Nie bojąc się zaryzykować dotychczasowej stabilizacji- tak jak ja? W momencie, kiedy myślałam o tym wszystkim chciałam zaśmiać się z własnej głupoty, ale nie miałam na to siły. Nie miałam siły na nic. Jak to możliwe, że widok jednego człowieka sprawił, że uleciało ze mnie życie? Nie chciało mi się… w zasadzie niczego, oprócz spania. Byłam beznadziejna. Wiedziałam, że ten dzień będzie prześladował mnie do końca życia, bo nigdy nie czułam się tak okropnie. Bólu, jaki wtedy odczuwałam nie dało się porównać do niczego, co wcześniej przeżyłam, a przecież w sercu dalej miałam stratę Rodziców i Annie. Mogłam Mu tylko pogratulować za to, że spieprzył mi życie, skazując na całkowitą samotność.
Naciągałam rękawy starego swetra, przykładając zaciśnięte pięści do ust. Wgryzałam się w nie, chcąc złagodzić ból, jaki czułam. Niespodzianka: gówno pomagało. Naprawdę miałam gdzieś, że już nie odczuwałam tego, że łzy lały się po moich policzkach. Nie miałam powodu, dla którego miałabym je powstrzymywać. Oparłam się plecami o barierki, łkając. Byłam taka żałosna. Znów powróciły czasy, kiedy całymi dniami płakałam? Nie byłam na to gotowa, nigdy nie byłam. Osunęłam się bezsilnie, upadając na zimną posadzkę. Siedziałam tak wsparta jedynie przez lichą barierkę. Krztusiłam się przez łzy i trzęsłam. Tylko na tyle było mnie stać. Minął rok od tego dnia, od tego cholernego balu! Przez ten czas w pewnej mierze zdołałam na nowo ułożyć sobie życie, miałam na myśli pracę, ale to właśnie przez nią definiowałam to wielkie słowo. Bywały nawet momenty, kiedy udawało mi się zapomnieć o cierpieniu, jakie mi zafundował. Za dnia oczywiście, bo wieczorami, kiedy kładłam się samotnie do łóżka za każdym razem zasypiałam otulona tymi cholernym łzami. W zasadzie, to chyba nie było tygodnia, kiedy te przeklęte, słone kropelki by mnie opuściły, od dnia, na który tak czekałam…

Dwanaście miesięcy wcześniej
W tle leciała muzyka, do której średnio wiedziałam, jak tańczyć. Jednak Jared nie miał z tym problemu, co chwile zmieniając partnerki na parkiecie. Dziwiło mnie to, bo przecież nigdy taki nie był, a na pewno ja go takiego nie znałam. Nie należał do typów, którzy dla zabawy podchodzą do przypadkowych kobiet, jednak tamtego dnia nie miał z tym problemu. Może założył się z Shannonem- zaśmiałam się pod nosem, szukając wzrokiem pozostałych z naszego stolika. Dziewczyny stały przy jednym ze stołów z rybami, rozmawiając z nijakim Jamesem Bagnerem, gościem, którego między innymi dzisiaj poznałam. Zaznajomiłam się także z innymi, którzy jak się dowiedziałam od Margo, mają sporo do powiedzenia a Californijskiej adwokaturze. 

Pomimo spełniających się wcześniejszych przesłanek Shannona, bawiłam się doskonale. Dookoła otaczali mnie szanowani ludzie, wszyscy wyglądali pięknie i nawet nie przeszkadzał mi wyścig majątków, w którym zdecydowana większość brała udział. Jedyną rzeczą, jaka mnie irytowała to nie spojrzenia ludzi, kiedy przyszłam z dwoma mężczyznami, lecz pewna kelnerka, która ciągle kręciła się wokół jednego mężczyzny, konkretnie mojego. Leto wyraźnie nie był nią zainteresowany, jednak jej obecność była uciążliwa.
 Shannon gdzieś zniknął, więc postanowiłam, że udam się do toalety. Sprawdziłam swój wygląd, który o dziwo nie przyprawiał mnie o zażenowanie. Kiedy wracałam zobaczyłam przez lekko uchylone drzwi profil swojego narzeczonego, który z kimś rozmawiał. Podeszłam bliżej, chcąc się przywitać, jednak kiedy byłam całkiem niedaleko ujrzałam też sylwetkę owej kelnerki, która zawsze była w naszym pobliżu tamtego wieczoru.
-Jeszcze raz zobaczę Cię przy naszym stoliku… - mówił zdenerwowany. Nie wiedziałam, że aż tak mu to przeszkadzało.
-Nie udawaj, że Cię nie obchodzę, Panie Leto. Wiem, że z chęcią przeleciałbyś mnie na tym zapleczu – ułożyła palec na jego ustach, a następnie przesuwała go po jego szyi i torsie. Zamarłam. Shannon złapał ją za łokieć i lekko potrząsał.
-Zamknij się, oczywiście, że nie. – Nie wiedziałam co robić, to wszystko było takie dziwne.
-A co było na jachcie, skarbie? – posłała mu brudny uśmiech, kiedy w mojej głowie pobrzmiewało pytanie: Co do cholery było na jachcie? Skarbie???
-Zapomnij, to się nigdy nie wydarzyło!
-Oh, wręcz odwrotnie. Do tej pory pamiętam Twoje dłonie na sobie… To, jak łapczywie dotykałeś każdej części mojego ciała, z jaką zawziętością pieściłeś moje piersi, jak nie mogłeś doczekać się, kiedy trzymałam Twoja męskość w rękach i…
-Przestań! Zamknij się, słyszysz? Byłem pijany, całkowicie zalany i samotny. – A więc to co mówiła ta dziewczyna było prawdą??? NIE.
-Doskonale to wykorzystałeś, a teraz się tym zasłaniasz, bardzo sprytnie. Właśnie tak przedstawiłeś to tej swojej panience? Uwierzyła Ci? Kretynka – prychnęła, i gdyby nie szok, który całkowicie mnie sparaliżował, spoliczkowałabym tą blondynę. –Pewnie lubi, jak wielki perkusista pieprzy ją gdziekolwiek chce.
Sama nie wiem, kiedy zaczęłam płakać. Właściwie, to łzy same zaczęły spływać mi po policzkach. Nie wiedziałam co myśleć, co robić, miałam w głowie pustkę. Ale nie tylko tam- zupełnie, jakby pozbawiono moje serce wszystkiego, co znajdowało się tam do tej pory.
Nie wiem kto zdecydował za mnie, możliwe, że moja duma, która leżała pod butem Shannona i tej pieprzonej blondyny od dnia, kiedy robili to na jachcie. Wróciłam szybko do wciąż pustego stolika i zabrałam swoją torebkę. Następnie wyszłam z restauracji, mijając w drzwiach Monicę, którą zignorowałam. Wsiadłam do jednej z taksówek, która stała na parkingu obok. Podałam kierowcy adres mieszkania, który ledwo zrozumiał, poprzez mój łamiący się głos. Podczas całej drogi do domu mój telefon nie przestawał dzwonić, ale zupełnie mnie to nie obchodziło. W głowie miałam tylko słowa, wypowiedziane przez kelnerkę i to, że Shannon niczemu nie zaprzeczył… niczemu. Po wieczności, którą zajmowały okropne myśli dojechaliśmy pod nasze mieszkanie. Zapłaciłam kierowcy zdecydowanie za dużo, prosząc, aby zaczekał. Chociaż nie miałam na to sił wbiegłam do bramy, a na dworze padał siarczysty, letni deszcz. Wleciałam do mieszkania i zamknęłam drzwi głośnym trzaśnięciem. Po moich policzkach nieprzerwanie płynęły strumienie łez, których nawet nie ocierałam. Nie wierzyłam w to, co właśnie się działo. Podczas balu, na który tak czekałam dowiedziałam się, że mój Shannon… że on… nie potrafiłam wypowiedzieć tego nawet w myślach. zdradził mnie 
Nie wiedziałam co robić, byłam pozbawiona jakichkolwiek myśli, natomiast pełna sprzecznych emocji. Czułam się oszukana i cholernie zraniona, ale z drugiej strony odczuwałam złość i ogromną nienawiść do człowieka, którego wciąż kochałam. Przemierzyłam drewniane schody w biegu, wchodząc do sypialni. Wyciągnęłam swoją walizkę, do której powrzucałam pierwsze lepsze ubrania. Zrzuciłam z siebie tą cholerną sukienkę, którą tak długo wybierałam na specjalną okazję. Czułam się całkowicie upokorzona i w dodatku ośmieszona przez samą siebie- postanowiłam wspaniale wyglądać w dniu, kiedy dowiedziałam się, jak człowiek, którego kocham oszukiwał mnie tyle czasu. Szybko wciągnęłam na siebie stare jeansy i t-shirt, które znalazłam na łóżku. Wciąż nie przestałam płakać, kiedy ciągnęłam za sobą torbę ze swoimi rzeczami. Już miałam opuszczać mieszkanie, kiedy przypomniałam sobie, dlaczego to jest dla mnie takie okrutne. Podeszłam do ceglanej ściany, na której wisiały wszystkie nasze wspólne wspomnienia. Każde zdjęcie wypalało kolejną dziurkę w moim sercu, które po krótkiej chwili przypominało tylko górę popiołu. Nie wiem skąd znalazłam w sobie siłę, kiedy rzuciłam się na tą bezsensowną ścianę. Rękoma zrywałam wszystko, co się na niej znalazło, nie przestając płakać. Podniosłam plik zrzuconych fotografii, przedzierając je na pół. Z każdym swoim ruchem czułam, jakby ktoś wydzierał mi kawałki serca, którego teoretycznie i tak już nie było. Krzyczałam tak głośno, jak tylko potrafiłam, kopiąc ustawione obok szafki. Z jednej z nich spadł szklany wazon, który zranił mnie w dłoń, kiedy próbowałam go odsunąć z podłogi. Wszędzie pojawiła się cholerna krew a ja nie wiedziałam co z tym zrobić. Jedyne, czego chciałam, to opuścić to miejsce pełne palących wspomnień. Złapałam walizkę w zdrową rękę i zbiegłam z nią po schodach. Na dworze dalej padało, i kiedy przez te kilka sekund szłam w stronę taksówki deszcz zaogniał piekącą ranę w dłoni.
-Alex! – obróciłam się nagle i zobaczyłam, jak z drugiej strony parkingu Shannon wybiega ze swojego białego auta. Nie zamknął drzwiczek ani nie zgasił świateł, które nakazywały mi mrużyć oczy. –Alex, co robisz? – podbiegł do mnie, a po chwili był już przemoczony jak ja. Nic nie odpowiedziałam, tylko wpatrywałam się w twarz człowieka, którego jednak nie znałam. Nie wiedziałam dokładnie co do mnie mówił, słyszałam, że jedynie coś krzyczał, ale jego oczy wyrażały wszystko: bezradność i strach.
-Po co Ci ta walizka? Gdzie jedziesz? Wyjeżdżasz? Jezu, Alex wyjaśnij mi! Monica powiedziała mi, że nagle wybiegłaś z balu a wcześniej byłaś w toalecie. Czy Ty… słyszałaś moją rozmowę z tamtą kelnerką? O nie, tak bardzo Cię przepraszam, uwierz, że to wcale nie było tak. Byłem kompletnie pijany, tęskniłem za Tobą i…
-Zostaw mnie – przerwałam swój szloch, zdobywając się na jakiekolwiek słowa. Nie chciałam dłużej go słuchać, nie mogłam. Każde jego zdanie było jak szpilka wbijana w moje… właśnie, co? Serce
Wpychałam walizkę do bagażnika żółtej taksówki, jednak Shannon próbował mnie powstrzymać.
-Alex, Ty krwawisz! Co zrobiłaś, nic Ci nie jest? Jesteś cała umazana krwią, co się stało? Odezwij się do mnie! – szturchał mnie delikatnie, stojąc w deszczu, którego kropelki spływały po idealnie okrojonym garniturze, który kilka godzin wcześniej tak podziwiałam. Wyrwałam się z jego uścisku i zdołałam otworzyć tylne drzwiczki samochodu, kiedy on złapał mnie za rękę.
-Błagam Cię, to nie jest tak. Mogę Ci to wytłumaczyć, zrobię wszystko, tylko zostań. Pamiętasz, kiedyś obiecałaś mi, że nigdy mnie nie zostawisz? Potrzebuję Cię, nie zostawiaj mnie. – Był cholernie bezczelny, ale miał rację, obiecałam mu to:
-O Boże, Alex, jesteś… - powiedział z ulgą w głosie. Podbiegłam do niego, siadając obok na materacu.
-Oczywiście, że tak, byłam tylko na dole – posłałam mu delikatny uśmiech. –Co się stało?
-Nic, tylko sen – powiedział powoli, przecierając twarz dłońmi. Wyglądał na… przestraszonego?
-Co było w tym śnie? – spytałam, patrząc na jego niespokojne spojrzenie. Złapał mnie za ręce i powiedział cicho.
-Czego nie było. Raczej kogo… Ciebie. –Ścisnęłam mocniej jego dłoń, i chociaż na początku pomyślałam, że to tylko głupi koszmar, wyraz jego twarzy mówił zupełnie coś innego. –Chodź tu do mnie – rozłożył swoje ramiona, w które z chęcią się wtuliłam. Jak zawsze szczelnie mnie przytulił i czułam, że nic mi nie grozi.
-Hej, nigdzie się nie wybieram – powiedziałam po chwili, całując miejsce na jego klatce piersiowej.
-Obiecujesz? Nie odejdziesz? – zdziwiły mnie te pytania, zwłaszcza, że Shannon nie wyglądał na bardziej odprężonego niż przed chwilą.
-Skąd Ci to przyszło do głowy? – odchyliłam się powoli, posyłając mu subtelny uśmiech. –Obiecuję – powiedziałam, patrząc mu w oczy i dopiero w tamtym momencie jego napięta twarz nabrała spokojnego wyrazu, a ciało się odprężyło.
-Kocham Cię, Alex – powiedział cicho, całując moje czoło.
-Wiem, a ja kocham Ciebie…
Byłam taka naiwna. Dlatego mnie o to poprosił, bał się, że kiedyś się dowiem. Był kurewsko bezczelny, przypominając mi o tym!
Zauważyłam to po chwili. Była zupełnie inna niż krople deszczu. Ta się różniła, bo była to łza- jego łza.
 –Proszę… - wyszeptał pod koniec. Wszystko to powoli rozdzierało mi serce- to co mówił, to jak wyglądał i to, że po raz pierwszy zobaczyłam go płaczącego. Po chwili, kiedy wpatrywaliśmy się w siebie bezsilnie, pokiwałam głową na boki.
-Alex? – powiedział cicho, a ja miałam dość tego, że w tej sytuacji to ja miałam czuć się winna temu, że go zostawiam, kiedy on zrobił coś takiego.
-Nienawidzę Cię – powiedziałam na tyle głośno, na ile pozwalał mi płacz.
-Nieprawda – wyszeptał. Oczywiście, że wciąż go kochałam. Ale to nie miało już najmniejszego znaczenia. Zatrzasnęłam drzwi i kazałam kierowcy jak najszybciej odjechać, nie ważne w jakim kierunku. Zostawiłam go samego i chociaż starałam się oprzeć nie udało mi się, i obróciłam się spoglądając na parking przez tylną szybę. Stał przy chodniku, cały mokry, chowając twarz w dłoniach. Wciąż płakał.

Nie wiedziałam co robić, gdzie jechać. Wiedziałam, że to nienajlepszy pomysł, ale podałam adres Labu. Przez całą drogę zastanawiałam się, czy Jared o tym wiedział, chociaż znałam odpowiedź, dlatego znów kazałam kierowcy zaczekać. Weszłam do domu zapłakana, do czego przywykłam tamtego wieczora.
-Alex, jesteś! Wszędzie Cię szukamy. Muszę zadzwonić do Shannona, czy Ty płaczesz? – podszedł do mnie i położył rękę na moim ramieniu, którą od razu odtrąciłam.
-Wiedziałeś? – spytałam cicho, zdobywając się na spojrzenie mu w oczy.
-Alex, ja…
-Pytam, czy o tym wiedziałeś?! – krzyknęłam.
-Tak. – powiedział z rezygnacją w głosie.
-Kto jeszcze? – po cholerę dalej drążyłam. A no tak, chciałam dowiedzieć się, czy wszyscy przyjaciele kłamali mi w oczy każdego cholernego dnia.
-My wszyscy tutaj. To było na urodzinach Shannona, ale wszyscy byli pijani… - nie słuchałam go dłużej. A więc to prawda. Ludzie, którzy byli niemal jedynymi bliskimi osobami okazali się być kłamcami. Jonni- pomyślałam od razu.
-Jonni też? – bałam się tego pytania. Nie wytrzymałabym, gdyby potwierdził.
-Nie, oczywiście, że nie – odpowiedział szybko, a ja już wiedziałam, gdzie się schowam. –Alex, proszę, porozmawiajmy. Chcieliśmy dla Ciebie jak najlepiej, uwierz.
-Cóż, średnio Wam wyszło. Dziękuję – powiedziałam przez łzy. Wbiegłam po schodach, przypominając coś sobie: Jeszcze raz ścisnęłam dłoń i zamknąwszy oczy rzuciłam mały brelok z kluczami za siebie. Rozejrzałam się dookoła, ale nigdzie ich nie zobaczyłam, więc uznałam, że najpewniej wleciały pod którąś z komód. Nie szukałam ich, przecież nie będą mi już potrzebne. Wleciałam do byłej sypialni Shannona i rzuciłam się w poszukiwaniu kluczy.
-Cholerne klucze!!! – krzyczałam, kiedy nie mogłam ich znaleźć. Wreszcie zobaczyłam odbicie się światła i zajrzałam pod komodę, gdzie daleko przy ścianie leżały moje kluczki do mieszkania w Nowym Yorku. Kiedy wychodziłam usłyszałam wołanie Jareda, ale starałam się zignorować ochotę powrotu i wtulenia się w jego ramiona, jakby to miało jakkolwiek pomóc.
-Lotnisko LAX – to już ostatni adres, jaki podałam taksówkarzowi. Ciężko było mi nawet wypowiedzieć tą nazwę, ale nie miałam innego wyjścia. W dzień taki jak ten moje lęki ustąpiły miejsca poczuciu chyba nie potrafię nawet tego nazwać.

Cały czas płakałam, a kiedy po dwóch godzinach spędzonych na lotnisku nadszedł czas na mój lot do Richmond nie wiedziałam, co się ze mną właściwie działo. Nie wiedziałam też czy moje policzki mokre są z powodu Shannona i tak zwanych przyjaciół czy ogromnego strachu- przecież właśnie odlatywałam do Richmond.

Po kilku godzinach, które myślałam że naprawdę nigdy się nie skończą, wylądowaliśmy. Miałam ochotę położyć się na krzesełkach w poczekalni i nigdy się stamtąd nie ruszać. Byłam w mieście gdzie nie miałam miejsca do spania i nikogo, kto mógłby mnie przygarnąć. Jedynie trzy pomniki na cmentarzu, które były dla mnie wszystkim. I to właśnie tam pojechałam.
Nie musiałam nic mówić, po prostu ułożyłam się na trawie przed kamiennymi tabliczkami i leżałam tak, rozmawiając z Nimi w myślach. Wiedziałam, że doskonale mnie rozumieli, prawdopodobnie lepiej niż ja sama. Spędziłam tam kilka godzin w kompletnej ciszy, przerywanej jedynie własnymi szlochami. Chciałam zostać tam na zawsze, ale wiedziałam, że nie mogłam. Dlatego wyciągnęłam telefon i trzęsącymi się rękoma włączyłam go. Czekało mnie ponad trzydzieści nieodebranych połączeń i zapchana skrzynka głosowa, ale ja wybrałam małą, żółtą ikonkę wiadomości.
-Jasna sprawa! A propo jasnych… te szpilki zostawiasz słoneczko, w ramach… przyjmijmy, że będzie to depozyt w ramach powrotu – schowała za plecami jedną z moich ulubionych par, ale miałam jakiś dobry dzień, więc postanowiłam przyjąć naszą małą umowę. I tak nigdy nie wrócę po te buty do Nowego Yorku.
Przed oczami stanął mi obraz Jonni, która wypowiedziała te słowa w przeddzień mojego wyjazdu do LA. Tak więc wybrałam jej numer i ocierając łzy z ekranu telefonu napisałam: ‘Oddaj mi jasne szpilki.’ Po kilku minutach dostałam odpowiedź: ‘Alex co się stało…?’.
 Pożegnałam się z Rodzicami i Babcią i napisałam ostatniego smsa: ‘Będę za jakieś 3 godziny’, zanim wyrzuciłam telefon do kałuży…
 |*|
To chyba mój ulubiony rozdział i jestem z niego dumna. Mam nadzieję, że przynajmniej tym razem więcej osób podzieli się swoim zdaniem ze mną. Macie może jakieś pytania, w końcu to trochę 'przewrotny' rozdział. Piszcie co tylko chcecie! 
dziękuję
martyna

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz