poniedziałek, 31 marca 2014

rozdział czterdzesty piąty



-Panno Batch? – głos profesora Winchera wyrywa mnie z zamyślenia.
-Tak? – pytam nie pewnie.
-Proszę odpowiedzieć na pytanie – widząc moją zmieszaną minę osunął na nos okulary – Czyżby Pani nie uważała?
-Tak, ja… przepraszam – wyrzucałam z siebie pospiesznie.
-Proszę się skupić Panno Batch, rozpatrujemy właśnie bardzo poważny przypadek. Nikt z grupy nie znalazł dobrego rozwiązania naszego problemu i miałem nadzieję, że jak to zazwyczaj bywa, Pani się powiedzie – zarumieniłam się na jego słowa, które z resztą były prawdą.
-Proszę dać mi szansę – posłałam mu uśmiech, który zawsze działał. Profesor uśmiechnął się pod nosem i poprawił okulary.
-Rozpatrywaliśmy przypadek Asai, Kenijki, która mieszkała w Stanach nielegalnie. Mam nadzieję, że do tej pory jeszcze Pani uważała? – przytaknęłam zgodnie z prawdą, a następnie posiwiały mężczyzna streścił to, co wszyscy wiedzieliśmy o tej kobiecie. –Pytanie brzmi: jak najskuteczniej wywalczyć dłuższy pobyt w naszym kraju?
Dziesiątki par oczu z Sali skierowane były na mnie. Chyba naprawdę nikt nie powiedział wcześniej nic konkretnego, więc tym bardziej oczekiwano tego ode mnie. Przekopałam swoją głowę wszerz i wzdłuż ale nic nie przychodziło mi do głowy.
-No cóż, niech się państwo nie zamartwiają, adwokaci pracujący przy tej sprawie mają z tym problem, więc to i tak wspaniale, że próbowaliście. A teraz przejdźmy do kolejnego przypadku.. – znów odsunęłam się od tematu zajęć, bo oprócz kłótni dwóch małych postaci mnie samej, walczących o wyjazd do Dubaju na urodziny Shannona, pojawiły się też myśli, dotyczące tej kobiety. Jak by tu spowolnić jej deportacje? Nie znałam odpowiedzi na żadne z tych pytań, ale wciąż ich szukałam, skutecznie odrywając się od przemówień Winchera.
Po wykładzie podeszłam do niego i poprosiłam, czy mógłby mnie przybliżyć do sprawy. Byłam prawie pewna, że tego nie zrobi, bo zabraniają mu tego przepisy, i nie pomyliłam się. Jedynie po długiej rozmowie, podczas której musiałam posłać mu trochę zalotnych uśmiechów, wręczył mi telefon do adwokata, który prowadzi tę sprawę. Musiałam wiedzieć, co będzie dalej z tą kobietą, bo chociaż wcale jej nie znałam, czułam, że muszę jej pomóc. Po prostu, taka moja adwokacka intuicja.
Kolejne trzy wykłady ciągnęły się w nieskończoność, a ja odliczałam do końca zajęć. Wreszcie oczekiwany czas nadszedł i niemal wybiegłam z budynku uczelni. Wybrałam wskazany mi numer i po chwili usłyszałam niski, męski ton.
-Colin Evans, kancelaria adwokacka, w czym mogę pomóc?
-Dzień dobry, Alex Batch. Jestem studentką trzeciego roku prawa na New York Law University i wiem, że pan prowadzi sprawę pewnej Kenijki, Asai. Chciałabym bliżej zapoznać się z jej przypadkiem, czy moglibyśmy się spotkać? – próbowałam opanować lekko drżący ze zdenerwowania głos, przeskakując z jednej nogi na drugą.
-Przykro mi, ale nie udzielamy jakichkolwiek informacji dotyczących naszych klientów. Żegnam – powiedział surowym tonem, a następnie się rozłączył. Okej, jak nie drzwiami, to oknem – pomyślałam, i już za godzinę stałam przed dużym, oszklonym budynkiem, który liczył pewnie z dwadzieścia pięter. Pokonałam ogromny holl, gdzie w recepcji skierowano mnie na siedemnaste piętro, gdzie znajdowała się kancelaria. Kolejne dziesięć minut musiałam się nieźle wygimnastykować, żeby wytłumaczyć sekretarce, że pomimo tego, że nie byłam umówiona, muszę spotkać się z adwokatem Evansem. Czekając na swoją kolej przypatrywałam się wszystkiemu dookoła. W mojej głowie od razu pojawiały się obrazy mnie, zasiadającej w jednym z gabinetów w takim właśnie budynku. Wszystko tu było czyste, eleganckie i w bardzo dobrym stylu. Zaśmiałam się te myśl, przypominając sobie jak wygląda nasze mieszkanie z Jonni, a tym bardziej mój pokój. Wreszcie podeszła do mnie kobieta w ołówkowej spódnicy i poprosiłam, abym udała się za nią. W jedne chwili przestudiowałam swój wygląd, który chyba nie pasował do tego miejsca. Miałam na sobie czarne rurki, tego samego koloru botki na grubym obcasie, burgundowy sweter i czarny, długi płaszcz.
-Przykro mi, ale Pan Evans za piętnaście minut ma spotkanie, więc będzie Pani musiała…
-Rozumiem – przerwałam wyćwiczonej blondynce. Po kilku minutach znalazłam się w dużym, jasnym gabinecie Colina. Sekretarka powiedziała, że muszę chwilę poczekać i poczęstowała mnie szklanką wody, co było nad wyraz uprzejme z jej strony. Tak więc usiadłam na czarnej kanapie, rozglądając się dookoła. Wszystko było idealne dopasowane, a każdy drobiazg umieszczony z wcześniejszym przemyśleniem. Nawet drobinki kurzu wyglądały elegancko.
-Nie byliśmy umówieni – powitał mnie zimny ton. Colin wszedł do gabinetu, zatrzaskując drzwi. Udał się na swój fotel, nawet się ze mną nie witając.
-Niestety, nie miałam kiedy zadzwonić – zaczęłam, lekko przepraszającym tonem.
-Bardzo mi przykro, ale gdyby każdy tak robił, znajdowalibyśmy się w całkowitym chaosie.
No to nieźle się zaczyna, powodzenia – pomyślałam, po czym przystąpiłam do ataku. Niestety musiałam zmienić plany, kiedy w pełni zobaczyłam jego sylwetkę. Myślałam, że będzie to starszy mężczyzna, przynajmniej głos z słuchawki wszystko na to wskazywał. Tym bardziej ku mojemu zdziwieniu ukazał się trzydziesto-parolatek z czarnymi z heban włosami, gładką twarzą i niebieskimi oczyma. Miał na sobie opięty garnitur, na pewno nie jeden z tych, które można kupić w przypadkowym sklepie. Pasował idealnie, prezentując adwokata wspaniale.
-Nazywam się Alex Batch – podniosłam się z krzesła, co również uczynił mój rozmówca. Następnie podaliśmy sobie dłonie, ale Evans od razu się skrzywił.
-Czy to nie pani dzwoniła do mnie jakiś czas temu?
-Tak, dokładnie, i chciałabym wszystko wyjaśnić…
-Proszę Pani, proszę nie marnować mojego cennego czasu. Nie ma możliwości, żeby zapoznała się pani z aktami ani tej, ani jakiejkolwiek innej sprawy.
-Doskonale znam przepisy, jednak bardzo by mi zależało – posłałam mu niepewny uśmiech, na który on odpowiedział surowym wyrazem twarzy.
-Skoro za pani proceder, wie pani, że nie mogę nic pani powiedzieć. Chroni mnie przecież tajemnica zawodowa, doprawdy, czego teraz uczą na tych uniwersytetach? – mruknął pod nosem a ja zaczynałam tracić nadzieję, że mi się uda. Nagle w drzwiach pojawiła się blond perfekcja, wzywając swojego szefa na zewnątrz, z powodu, który kompletnie mnie nie interesował. Tak więc zostałam sama w jego gabinecie, a jak się zorientowałam po chwili, z kilkunastoma teczkami. Serce biło mi szybko, i zanim rozum zdążył krzyknąć ‘nie!’, moje dłonie już szperały w różnych aktach. Uśmiech na mojej twarzy był ogromny, kiedy oczy spotkały się z napisem ‘Asaia Kiprop’. Niewiele myśląc wyciągnęłam z torebki telefon i co chwila spoglądając na drzwi, zrobiłam zdjęcie każdej stronie. Bałam się, że za chwilę Colin wpadnie do gabinetu, osądzając mnie o naruszenie mienia plus minus jakieś czterdzieści innych przepisów, które właśnie złamałam. Do tego wyleją mnie ze studiów, no bo przecież jak rzekomy stróż prawa może je jednocześnie łamać? I tak dalej i tak dalej, ale w końcu okazało się, że to jeszcze ja musiałam na niego czekać.
-Jeszcze Pani czeka, panno…?
-Batch – podpowiedziałam – Ale nie będę zabierała panu cennego czasu, Panie Evans. Umówię się na inny termin – wstałam, po czym zbliżyłam się do niego.
-Przykro mi, ale już to ustaliliśmy. Niczego Pani nie wskóra, to przeciw zasadom.
-Do zobaczenia – puściłam mu oczko, kiedy ściskałam jego dłoń na pożegnanie. Obdarował mnie tajemniczym spojrzeniem, więc zrobiłam to samo. Z uśmiechem na twarzy opuściłam duży budek, ociekający pieniędzmi, udając się na najbliższą stację brudnego, ciemnego metra. Już nie mogłam doczekać się chwili, kiedy zapoznam się z całymi aktami. Dlaczego tak bardzo mnie to zainteresowało? Nie miałam pojęcia, ale już czułam zapach mocnej kawy, do której smaku w dalszym ciągu się nie przyzwyczaiłam, i długą noc przed sobą.
|*|
Drugą godzinę spędziłam pod kocem, z kubkiem ulubionego napoju mojego chłopaka. Z Jonni zamieniłam dosłownie parę słów zresztą, jak zazwyczaj i nic nie jedząc, wzięłam się za sprawę Asai. Czytając jej historię nie mogłam wyjść ze zdumienia, bo czułam się, jakbym czytała książkę. Ona jak i jej siedmioletni synek, Zamir są poszukiwani w Kenii listem gończym. Asaia podczas przetrzymywania jej w więzieniu ugodziła jednego żołnierza nożem w brzuch, kiedy ten próbował ją zgwałcić. Nielegalnie ukradła na lotnisku paszport jednej matki i załapała się na lot do Stanów. Przez pół roku poniewierała się po nowojorskich przytułkach, ale pewnego dnia, podczas kontroli jednej z placówek urzędnicy udowodnili, że przebywa w kraju nielegalnie. Według notatek Colina, za trzy dni ma się odbyć deportacja do Kenii, gdzie za to, czego się dopuściła grozi jej kara śmierci. W takiej sytuacji Zamir trafi do więzienia dla nieletnich, a kiedy osiągnie 13 lat, zaciągną go do armii. Evans na marginesach zapisywał jakieś notatki, które według mnie były kompletnie bezsensowne. Jego pomysł, żeby zwrócić się do sądu o legalne zatrudnienie czy prace społeczne w ramach minimalnego przedłużenia ich pobytu był najprostszy i szczerze mówiąc nie miał dużych szans na powodzenie. Kiedy zerknęłam na zegarek było już po północy. Naprawdę, jak to możliwe, żeby czas tak mi uciekał? Odłożyłam wszystkie swoje notatki i parę kodeksów, po czym próbowałam zasnąć. Próba to dobre słowo, bo kręciłam się bez sensu z boku na bok. Nie dość, że bezsilność w sprawie Asai nie dawała mi spokoju, to jeszcze urodziny Shannona w Dubaju. Nie potrafiłam znieść myśli, że będzie mnie czekała podróż samolotem, w dodatku na takiej odległości. W oczach zbierały mi się łzy, kiedy przypominałam sobie o rodzicach. Usiłowałam jak najszybciej wyrzucić  to z głowy- nie chciałam leżeć na mokrej od łez poduszce. Wreszcie wstałam, całkowicie orzeźwiona, i poszłam do kuchni. Jak to miałam w zwyczaju, otworzyłam okno na oścież i przykrywając się kocem, zapaliłam papierosa. Cholera! Nie dość, że mam młyn na uczelni, to jeszcze te urodziny – pomyślałam. Jak mogę na nich nie być? Naprawdę powinnam, ale tyle rzeczy stoi mi na przeszkodzie. Pewność, że nie wsiądę do samolotu załatwia połowę rozważań. Dodatkowo nie mogę odpuścić sprawy Asai, a już mamy drugiego marca! Jest też Jonni, która potrzebuje mojej opieki – nie wiedziałam, czy naprawdę tak było, czy szukałam tylko kolejnej wymówki. Nie, ja… nie mogę tam polecieć. Z resztą, to tylko urodziny. Ja swoje spędziłam bez niego i dałam radę. To dzień jak każdy inny, wyślę mu prezent, zadzwonię, pogadamy i powinno być dobrze. Ale jest większy problem- Asaia. Wypuszczając powoli dym z płuc zdałam sobie sprawę, że to nie przykład z podręcznika dla studentów prawa, ale rzeczywista osoba z prawdziwym problemem. Moja bezradność mnie paraliżowała, więc postanowiłam wrócić do łóżka. Czekał na mnie sms od Shannona, który powitał się uroczym ‘Czesc!’ dopisując, że są w Polsce, gdzieś w środkowej Europie, i właśnie podali im pyszne śniadanie. Uśmiechnęłam się i odpisałam, że ja właśnie się kładę, życząc mu miłego dnia. Kolejne pół godziny sen nie zawitał pod moje powieki, i kompletnie wykończona wreszcie na coś wpadłam! Znalazłam sposób na przedłużenie pobytu rodziny w Stanach! Nie byłam pewna, czy to dobry pomysł, nie miałam też pewności, że się powiedzie, ale musiałam spróbować! Momentalnie wielki kamień opuścił moje serce, a ja zasnęłam, tulona dźwiękami cichej muzyki.
Czekał mnie ważny dzień, i chociaż była sobota, gdzie wreszcie mogłam chociaż chwilę odpocząć, zerwałam się rankiem z łóżka. Zaparzyłam wielki kubek kawy i –co dziwne – zrobiłam wielką porcję jajecznicy. Obudziłam tymi zapachami Jonni, i wspólnie zjadłyśmy śniadanie. Rozmawiałyśmy o wszystkim i o niczym, śmiejąc się co chwilę i wreszcie poczułam się jak kiedyś. Tym bardziej zdałam sobie sprawę, jak bardzo jej ciąża i w pewnym stopniu moja nauka, oddaliły nas od siebie. Pokrótce wykrzyczałam jej swój plan z łazienki, gdzie umyłam pospiesznie zęby, a następnie nałożyłam lekki makijaż, omijając opatrunki na twarzy. Według Jonni mój pomysł mógł pomóc Asai, co dodało mi pewności siebie. Wskoczyłam w jeansy, czarny, luźny sweter i tego samego koloru treki. Narzuciłam płaszcz, na szyje naciągnęłam kremowy szalik i następne dwadzieścia minut ogrzewałam się w metrze kawą, kupioną w pobliskiej knajpce. Wreszcie dotarłam na miejsce i niemal w biegu pokonałam znany mi holl. Nie uwierzycie, ale mina sekretarki nie była zbyt przyjazna, kiedy mnie zobaczyła. Bez wstępnych rozmów delikatnie zażądałam spotkania z Colinem, co nie jej się nie spodobało. Postanowiłam więc poczekać na niego.
-Panie Evans! – zawołałam, kiedy wszedł do holu przez duże, brązowe drzwi.
-To znowu Pani? Myślałem, że wszystko sobie wyjaśniliśmy?
-Nie zupełnie. Bardzo proszę o krótkie spotkanie – stałam przed nim dosłownie parę centymetrów, kiedy jego wzrok bezradnie szukał pomocy u sekretarki.
-Dobrze – powiedział w końcu – proszę za mną, ale to ostatnie nasze spotkanie bez wcześniejszego umówienia się. Naprawdę nie mam całego dnia na pogawędki – rzucił oschle, ale postanowiłam to zignorować. Musiałam wykorzystać okazję, w końcu nie wywalił mnie za drzwi tak, jak na początku przewidywałam.
-Dobrze, bez zbędnych wstępów – zaczęłam, siadając pospiesznie na fotelu przed jego biurkiem –Jestem zaznajomiona z aktami Asai Kiprop. Proszę nie pytać jak – posłałam mu szybki uśmiech, kiedy ten otwierał usta, chcąc zadać pytanie.
-Pani chyba żartuje! – oburzył się – To niemożliwe, nie wiem jak się to pani udało, ale nie chce mieć z tym nic wspólnego. Proszę natychmiast opuścić mój gabinet.
-Pani Evans, naprawdę powinien Pan mnie wysłuchać…
-Skończyliśmy rozmawiać – podniósł się z krzesła i podszedł do drzwi, otwierając je szeroko. Normalnie pewnie wyszłabym ze zranioną dumą, poprzysięgając zemstę, która w moim wykonaniu pewnie skończyłaby się głupim telefonem, ale tym razem honor trzeba było schować do kieszeni. Tu chodziło o losy matki i jej syna.
-Prośba o prace społeczne nic nie da, dobrze Pan o tym wie. A z tego co widziałam, nie przygotował pan innej linii obrony, a czas ucieka. Za dwa dni zostaną deportowani i jeszcze tego samego dnia stracą życie.
-Doskonale zdaję sobie z tego sprawę Panno Batch, ale nie sądzę…
-Adopcja – przerwałam mu. Posłał mi pytające spojrzenie, a ja podeszłam bliżej niego, zamykając drzwi. Następnie usiadłam z powrotem na fotel, a już po chwili Colin znajdował się naprzeciwko mnie.
-Proszę, niech Pani kontynuuje – powiedział zaciekawiony. Jednocześnie poczułam ulgę, ale i zdenerwowanie. Musiałam przekonać go do jedynego dobrego rozwiązanie tej sprawy ale wiedziałam, że nie przyjmie tego tak łatwo, w większości tylko dlatego, że jakaś studentka podrzuciła mu ten pomysł. Ale to się nie liczyło. Właśnie przekonywałam człowieka, żeby uratował komuś życie.
*
-Wspaniale, rozprawa jest jutro o 10 rano. Proszę stawić się na miejscu kwadrans przed – wstał, podając mi rękę.
-Proszę?! – chociaż bardzo chciałam, nie potrafiłam ukryć ogromnego zdziwienia.
-Coś nie tak? Będzie Pani w charakterze mojego pomocnika. Zajmie Pani miejsce na widowni, jednakże możliwe, że będę Pani potrzebował – nie mogłam zrozumieć jak mógł wypowiadać te słowa z takim spokojem.
-Jest Pan pewien? Przecież ja… ja tylko… - skąd miałam wiedzieć, że to skończy się w ten sposób?!
-Panno Batch – zaczął, i chyba zauważyłam lekki uśmiech na jego skamieniałej od początku twarzy – To dzięki Pani mamy szansę spróbować, nie możemy tego zmarnować. Dlatego Pani obecność na jutrzejszej rozprawie jest obowiązkowa. Sądziłem, że o to właśnie Pani chodziło, kiedy pierwszy raz Pani dzwoniła.
-Nie, oczywiście, że nie – jak mógł tak pomyśleć? – Chciałam tylko zaangażować się w sprawę Asai, tylko jej pomóc, nie szukam rozgłosu. Zresztą, nie mam podstaw, żeby się go domagać – wyjaśniłam spokojniejszym głosem.
-To już nie ważne. A teraz musze Panią pożegnać, czeka mnie jeszcze dzisiaj sporo pracy, między innymi dzięki Pani. Jutro, dziesiąta rano, sala numer dwanaście – teraz widocznie się uśmiechnął, ale ja nie odwzajemniłam tego gestu, będąc całkowicie sparaliżowana stresem, który czułam w każdej komórce mojego ciała.
Jutro mam rozprawę, na której mój pomysł ma przesądzić o losie dwójki osób? Dlaczego ja się jeszcze nie budzę?!
 |*|
Trochę bardziej zagłębiamy się w profesję Alex, podoba się? Co do wyglądu, to mam nadzieję, że już kolejny rozdział przeczytacie podziwiając (lub nie) nowy (wygodniejszy) wygląd. Fajnie byłoby zobaczyć trochę komentarzy... co dobrze nastraja do pisania. 
dziękuję
 martyna

czwartek, 27 marca 2014

rozdział czterdziesty czwarty


Cudownie jest widzieć ją tak szczęśliwą. I chociaż piksele psują jej urodę i tak wygląda wspaniale, z resztą jak za każdym razem. Jej twarz pokrywają co raz to nowsze opatrunki, ale wciąż doszukuję się rumieńców, które od czasu do czasu dostrzegam, kiedy robię z siebie pajaca i rzucam seksistowskim tekstem. Podpieram brodę o dłonie, kiedy ona siedząc po turecku na łóżku opowiada mi kolejne wystąpienie ze swoimi pomysłami na temat oskarżenia. Brązowe, długie fale opadają na jej ramiona, pokrywając piersi, które swoją drogą chciałbym poczuć w swoich dłoniach.
-Shannon! - beszta mnie z uśmiechem na twarzy.
-Proszę? - budzę się z zamyślenia.
-Od jakiś pięciu minut gapisz mi się na cycki. Przecież ja to widzę, mistrzu kamuflażu - wyśmiewa mnie.
-Nie prawda! Po prostu... - przybieram postawę obronną, ale mi przerywa.
-Przyznaj, że mnie nie słuchałeś i myślałeś o moich cyckach! - uroczo przechyla głowę, czekając na moją odpowiedź.
-Słucham Cię, skarbie, jak zawsze. I tak, myślę o nich, bo bardzo chciałbym masować je swoimi dłońmi - odpowiadam naturalnie i po chwili widzę, jak się rumieni. Uwielbiam momenty, kiedy nagle staje się taka niewinna i nieśmiała. Siedzi owinięta kocem a ja pragnę jedynie dwóch rzeczy: jedna z nich to chęć zrzucenia z niej brązowego materiału, jak i pozostałych. Drugi pomysł, to wpakowanie się pod tamten koc, tuląc moją kobietę do siebie. Nie wiem, co ucieszyłoby ją bardziej, ale ja chcę właśnie tego. Jej szczęścia. Nienawidzę się za to, że tak długo mnie przy niej nie ma, że musi radzić sobie sama. Jestem fatalnym aniołem stróżem... Co by powiedziała Babcia Alex? Pewnie dostałbym po uszach. Nie znałem jej długo, ale dzięki historiom jej wnuczki wiedziałem o niej sporo ciekawych rzeczy, i to dzięki nim bardzo ją szanowałem. Jej już nie ma i to ja jestem odpowiedzialny za Alex. Chce się nią opiekować i nie ważne, co ona o tym myśli, nie ma wyboru.
-Wydaje mi się, że za tydzień dostaniemy wyniki. Zrobiłam wszystko, chociaż pod koniec zabrakło mi czasu i w biegu dopisywałam mowę końcową – pociera dłonią twarz. –A właśnie, zostawiłeś u mnie czapkę.
-Tak myślałem, dzisiaj rano jej szukałem. I nie uwierzysz, ale tutaj też jest zimno! Nawet chłodniej niż u Ciebie w tym całym Nowym Yorku. Ludzie chodzą tu w kurtkach, szalikach i innych zbędnych w LA pierdołach – śmieję się cicho i po chwili słyszę śmiech Alex.
-Przecież nie pierwszy raz jesteś w Europie, matołku. Poza tym kto nagrywał teledysk na kole podbiegunowym? – pyta z politowaniem w oczach.
-To co innego. Wtedy ciepłe ubranie było oczywiste…
-No pewnie! – wpada mi w słowo – bo przecież kto by się domyślił, że w Norwegii, Skandynawii na północy kuli ziemskiej może być zimno, w dodatku w lutym. Ja głupia! – przymruża oczy i za chwile ponownie słyszę jej śmiech. Tym razem nie znajduję odpowiednich słów aby się odgryźć, więc dodaję jej punkt w naszej naturalnej rywalizacji.
-Tak czy inaczej, muszę poprosić Emmę, żeby kupiła mi jakąś na mieście.
-Trzeba było jej nie zostawiać – naśmiewa się ze mnie.
-Ty też zostawiłaś tonę ubrań w labie. Po tym, jak wyjechaliśmy dzwoniła Emma.
-Zabiorę… kiedyś tam – uśmiecha się lekko – A jak tam Brodaty? Rozmawiałam ostatnio z Vicki, ale ona jak zawsze tylko na niego narzeka – oboje wybuchamy śmiechem.
-I ma rację dziewczyna! Ostatnio schował mi kubełek pałeczek do lodówki… Ale powracając do zagadkowo pozostawionych rzeczy, jest prosty sposób, żeby zawsze znalazły się na swoim miejscu. Nie główkuj kujonie – dodaje, widząc jej zdziwioną minę – zamieszkajmy razem – mówię niepewnie, obserwując wyraz jej twarzy. Wiem, że się zgodziła, ale raczej nie lubi tego tematu. I tym razem nic nie odpowiada a ja zaczynam się martwić. –Szperałem ostatnio w Internecie i znalazłem parę naprawdę ciekawych ofert. Są w centrum ale też na obrzeżach miasta, wszystko zależy od tego, gdzie będzie nam wygodniej.
-Shannon – przerywa mi z uśmiechem – o czym Ty chrzanisz? Ja nie wiem w co się jutro ubiorę, a co dopiero gdzie mam zamieszkać? – śmieje się – Zajmij się teraz swoją trasą a ja wykoszę wszystkich z mojego roku, okej?
Jakoś nie zdziwił mnie taki obrót wydarzeń. Alex miała rację, oboje powinniśmy zająć się pracą. Ja jestem w połowie trasy koncertowej, a ona kończy studia, starając się o aplikację. Problemy z przeprowadzką to ostatnie, czego nam potrzeba. Kończymy rozmowę po kolejnych dwóch godzinach, podczas których połowę czasu zajmuje nam decyzja o przerwaniu połączenia. W końcu puszczam ją spać, przecież jutro musi wcześnie wstać, bo znów mają jakieś zaliczenia. Poza tym my też nie próżnujemy. Grzebię jeszcze chwilę w Internecie po czym odkładam komputer pod hotelowe łóżko i próbuje zasnąć, ale nie przychodzi mi to tak łatwo ze względu na przeklęte strefy czasowe.
*
-Alex, możemy pogadać?
Siedziałam przy kuchennym blacie, analizując odpowiednie aneksy, kiedy Jonni postanowiła mi przeszkodzić.
-Za chwilę, okej? Tylko to skończę, naprawdę to zajmie tylko chwilę – nawet nie podniosłam oczu z malutkiego druku.
-Jasne – odpowiedziała zrezygnowanym tonem.
-Alex? – zapala się światło, a ja nie wiem, o co chodzi. Naprawdę już tak późno, że zrobiło się tak ciemno i dlaczego tego nie zauważyłam?
-Kail? Skąd się tu wziąłeś? – zdziwiłam się.
-Przyszedłem jakieś dwie godziny temu? – odpowiada niepewnie. – Nawet nie zwróciłaś uwagi? – uśmiechnął się, sięgając po jabłko.
-Chyba nie. To wszystko przez te miliony popieprzonych cyferek, wszystko mi się już zlewa.
-Złota rada. Odpocznij – dogryzł mi.
-Nie mam czasu – wstałam, zbierając papiery, zakrywające absolutnie całą powierzchnie blatu.
-Widzę, wszyscy widzą – dodał, patrząc na mnie z troską.
-Możliwe, wiesz, ja… - zaczęłam pospiesznie.
-Wiem, wiem, nie masz czasu zajmować się takimi pierdołami. Tylko czym są dla Ciebie te pierdoły?
-Nie rozumiem… - odwróciłam się, stojąc przy małej, kuchennej wysepce, zawalonej kartonikami po mleku.
-Nie możesz tak żyć Alex. Wstajesz o siódmej, ósmej? A kładziesz się późno w nocy. W ciągu dnia robisz dosłownie wszystko, co tylko wiąże się ze słowem ‘sąd’ czy ‘rozprawa’. Daj spokój, kiedy ostatnio odpoczywałaś? Kiedy wyszliśmy razem choćby do kina? Kiedy rozmawiałaś z tym całym Shannonem? – zaczął mnie delikatnie atakować a ja do końca nie wiedziałam o co mu chodziło.
-O co Ci chodzi? Zarzucasz mi, że po prostu pracuję?
-Nie Alex. Nie o to chodzi, po prostu nie widzisz nic, poza swoim jedynym zajęciem, jakim są studia. Fajnie, że tak się temu poświęcasz, ale zauważ, że są wokół Ciebie inni, którzy potrzebują zainteresowania.
-Chodzi Ci o Jonni? Przecież codziennie… dobra, prawie codziennie rozmawiamy jak się czuje, a poza tym, Ty cały czas przy niej jesteś – nie widziałam problemu.
-Och, wspaniale – uśmiechnął się sarkastycznie. –Powinna Ci jeszcze podziękować, czy coś?
-Dobra, Kail jak masz zły dzień, to idź się wyżyj na kimś innym, okej? Ja mam co robić, więc odpieprz się łaskawie – rzuciłam opryskliwie, odwracając się na pięcie.
-Poważnie Alex, zatrzymaj się na chwilę – już stał przy mnie, przytrzymując delikatnie za ramię – całkiem niedawno miałaś wypadek i…
-Nie musisz mi przypominać – przerwałam mu, chcąc ominąć okropny temat.
-Chyba powinienem, bo najwyraźniej zapomniałaś, że nie jesteś cyborgiem. Kiedy ostatnio rozmawiałaś z Jonni? – patrzył mi w oczy.
-Dzisiaj – wypaliłam szybko, zanim się zastanowiłam.
-Serio? Bo niedawno mówiła mi, że w ogóle nie masz dla niej czasu, nie mówiąc o zwykłej rozmowie.
-Bez przesady ludzie, to, że jestem zajęta nie oznacza, że nic innego nie widzę – zdenerwowałam się.
-Dokładnie tak jest, i nie mówię Ci tego, żeby Cię wkurzyć. Alex, tak to wszystko wygląda.
-Oh, przepraszam, że zaczęłam żyć własnym życiem, ale nie martw się, dla każdego starczy mi czasu, a już na pewno dla mojej najlepszej przyjaciółki. Kocham ją całym sercem i wiem, co dla niej dobre – mówiłam coraz głośniej, ze zdwojoną siłą.
-A piwo z pewnością się do tego zalicza – rzucił pod nosem.
-Proszę?
-Tak, piwo. Nie zauważyłaś, że przez ostatni czas to jej jedyny napój w ciągu dnia?
-Wiem, że pije tego za dużo, ale już z nią o tym gadałam – brwi Kaila powędrowały ku górze a ja zaczęłam się zastanawiać, czy rzeczywiście odbyłyśmy taką rozmowę. Po dłuższym zastanowieniu doszłam do wniosku, że miałam zamiar to zrobić, kiedy tylko znajdę chwilę czasu. Jak nie trudno się domyślić, nie było takowej od ponad tygodnia – dobra, porozmawiam jutro.
            -Jasne, nie kłopocz się, pani adwokat – posłał mi smutny uśmiech – wrzeszczę na nią minimum cztery razy dziennie, żeby nie ruszała tego plugastwa, ale wiesz, jaka jest. Tak czy inaczej, wracaj do swojego świata – minął mnie w drzwiach, zostawiając samą w kuchni. Stałam jak sierota na środku pomieszczenia, nie wiedząc co robić, a przede wszystkim, co myśleć. Jedyne, co przyszło mi do głowy, to natychmiastowa rozmowa z przyjaciółką. Wiedziałam, że nie było tak, jak właśnie przedstawił to Kail, nieźle naginając fakty, ale strasznie czułam się z myślą, że ostatnio nieco zaniedbałam kontakt z Jonni.
            Poszłam do swojej sypialni, rzuciłam parę teczek na łóżko, po czym udałam się do salonu, przechodząc przez przedpokój. I co zobaczyłam? Nie wiem, chyba miałam jakieś przywidzenia, ale Jonni i Kail całowali się… nie po przyjacielsku, uwierzcie, wiem, na czym polega różnica. Po chwili pożegnali się uśmiechem, i chłopak opuścił mieszkanie. Odchrząknęłam cicho i przyjaciółka jak na zawołanie się obróciła. Na ustach miała pozostałości po uśmiechu, ale kiedy na mnie spojrzała, radość zniknęła. Od razu poczułam ukłucie w sercu. Czym sobie zasłużyłam na taką reakcję, i to od najlepszej przyjaciółki?
            -Co? – rzuciła Jo od niechcenia.
            -Nic – zaczęłam niepewnie – po prostu tak się zastanawiam… Ty i Kail… jesteście razem? – uśmiechnęłam się delikatnie.
            -Na to wygląda. Idę się położyć – tak zakończyła się nasza rozmowa. Jonni zamknęła się w swoim pokoju, puszczając najsmutniejszą płytę z kolekcji swojego ulubionego zespołu. Mi nie pozostało nic innego, jak tylko wziąć prysznic i zrobić to samo. Złapałam swoja piżamę i wchodząc do łazienki, przekręciłam kluczyk z drzwiach. Zrzuciłam z siebie ubrania i stanęłam przed lustrem, chcąc spiąć włosy tak, żeby ich nie pomoczyć. Nie czekałam długo, kiedy łzy napłynęły mi do oczu. Spoglądała na mnie kobieta z okropną twarzą,  przeciętnym ciałem, które nawet lubiłam, i pięknymi, czerwonymi oczyma, które po kolei wypuszczały po jednej łzie. Zdałam sobie sprawę ze słuszności dzisiejszych słów przyjaciela. Może nie do końca się z nimi zgadzałam, ale chyba faktycznie praca pochłaniała większość aspektów w moim życiu. Żeby to chociaż była praca, ba! To po prostu studia i rzadkie spotkania z Wincherem i Thomsonem. Przez cały ten pośpiech częściowo zapomniałam o moim piętnu, jaka stała się własna twarz. Nawet, jeśli ściągnę wszystkie opatrunki – Bóg jeden raczy wiedzieć kiedy- kto poważny będzie chciał zatrudnić osobę o takim wyglądzie, który jednak w tym zawodzie się liczy, biorąc pod uwagę pierwsze wrażenie. Nawet ja bym Cię nie zatrudniła – powiedziała do mnie suka z lustra – jak ktoś, kto sam nie potrafi zapewnić sobie ochrony ma obronić mnie? Usłyszałam przenikliwy śmiech i wiedziałam, że mam rację. Potrząsnęłam głową i nawet nie ocierając łez weszłam po prysznic, pozwalając, żeby słony płyn z oczu zmieszał się ze strumieniem wody. Po kilkudziesięciu minutach opuściłam łazienkę. Było chwilę przed północą a ja byłam gotowa do snu. Normalnie cieszyłabym się tą chwilą i najpewniej zadzwoniła do Shannona, ale tamtego dnia chciałam po prostu zasnąć, nie myśląc o problemach. Po drodze zajrzałam do pokoju Jonni. Spała spokojnie na prawym boku, szczelnie owinięta kołdrą. W uszach zawinięte miała słuchawki, więc ostrożnie je wyjęłam i odłożyłam na szafkę obok. Następnie pocałowałam ją delikatnie w policzek, wyszeptując najzwyklejsze ‘dobranoc’. Kiedy byłam już u siebie nieoczekiwanie zadzwonił telefon. Większym zdziwieniem był jednak adresat: Tomo. W pierwszej chwili pomyślałam, że to może Vicki dzwoni z telefonu męża na wspólne ploty, ale okazało się, że to jednak Chorwat coś dla mnie miał. Coś, co nieźle spędziło mi sen z powiek. Zastanawiałam się nad przyjęciem jego propozycji i obiecałam, że dam mu odpowiedź za parę dni. Zgodził się, chociaż nie ukrywał dużego szoku, dlaczego w ogóle rozpatruję jakiekolwiek ‘nie’. Ale jak mogłam zostawić wszystko tutaj? Studia, Jonni, studia, studia, studia  , żeby świętować urodziny Shannona na jachcie, pływając po zatoce perskiej? Jak mam się tam dostać? Opuścić tyle wykładów i rozpraw przez dwa tygodnie? Zostawić przyjaciółkę w… o cholera! Siódmym już miesiącu ciąży?! Polecieć  do Dubaju samolotem i pokazać się zupełnie obcym, nieprzyzwyczajonym do mojego wyglądu ludziom z takim wyglądem? A co, jeśli Thomson zaoferuje mi pomoc asystującego adwokata w jednej z rozpraw? Ostatnio wspominali o tym na zajęciach! Ale to przecież Shannon, to jego urodziny. Jak mogłoby mnie tam nie być? Zrobiłabym dla niego wszystko i wiem, że pomimo tego jaka jestem, on mnie kocha i chciałby, żebym była z nim tego dnia. Naprawdę złym pomysłem było spoglądanie na bransoletkę od niego, którą uwielbiałam przewracać między palcami. Palce, palce, palce… oglądałam je w każdej strony i oczywistym jest, że ślad po markerze dawno temu zniknął. No właśnie…
            Zrezygnowana położyłam się do łóżka i tak jak moja przyjaciółka zadbałam, żeby szczelnie owinąć się swoją kołdrą. Naprawdę nie miałam siły na kolejne jutrzejsze rutynowe wyścigi z czasem. No i doszedł jeszcze problem z decyzją w sprawie urodzin mojego chłopaka. Nie podjęłam jeszcze decyzji, ale po wstępnych kalkulacjach zawsze byłam kiepska z matmy  przeważały argumenty oddalające wniosek brodatego przyjaciela. Nie zdecydowałam, nie zdecydowałam, nie zdecydowałam… Powieki momentalnie opadły i do rana ani na chwilę nie drgnęły. Niestety moje myśli nie miały takiego komfortu, zwłaszcza, podczas snu. Ostatnia jaką pamiętam przed snem, to ‘nie mogę jechać’.
|*|
Kolejne zmiany się szykują, nie tylko stylistyczne ;) Piszcieeeeeeee, co myślicie! 
Dziękuję tym paru osobom, które poświęcają pięć minut moim pierdołom i czasami nawet dobrze się bawią, czytając to.
martyna

niedziela, 23 marca 2014

rozdział czterdziesty trzeci


Po powrocie z lotniska planowałam popracować nad kolejną obroną, ale kiedy otworzyłam drzwi uderzył mnie... niecodzienny widok. Jonni ze sporym brzuchem, przytulająca się z Kailem. Oczywiście, że byliśmy przyjaciółmi, ale ta dwójka zawsze się przezywała, wyklinała na siebie wzajemnie, więc takie okazanie uczucia było niespotykane. Po błyskawicznej analizie podleciałam do nich, i w trójkę ściskaliśmy się z tęsknoty. Naprawdę mi ich brakowało.
-Alex, co Ci sie stało? - spytała Jonni, kiedy zdążyła się ode mnie odkleić i zauważyć obecne opatrunki na mojej twarzy.
-Nic wielkiego, nie musisz sie martwić - nie chciałam kolejny raz przypominać sobie tego koszmarnego wieczoru, ale pierwsze wspomnienia dały o sobie znać, a dotychczas obecny uśmiech na twarzy zastąpił smutek i zamyślenie.
-Czy on Ci coś zrobił? -zagrzmiał Kail.
-Co? Shannon? - otrząsnęłam się z lekkiego otępienia i jednocześnie zdziwiłam podejrzeniami przyjaciół - Nie! Pogięło Cię Kail? Nie! - zaśmiałam się dość przekonująco, bo chyba mi uwierzyli. Ale nie dali mi szansy, żeby uchronić ich od mojej beznadziejnej historii o tym, jaka byłam naiwna i głupia, wierząc rzekomemu Brytyjczykowi, i już po parunastu minutach siedzieliśmy w salonie, mając przed oczami tamtą noc. Moja przyjaciółka miała łzy w oczach, a Kail wyraźnie był wściekły. Jak sie później okazało nie myliłam sie, bo nie mógł się uspokoić i pouczał mnie, dlaczego nie powinnam zadawać się z podejrzanymi typkami, a tym bardziej chodzić do nich po nocach do domu. Jonni też dorzuciła swoje pięć groszy, więc wyszło z tego dość obszerne kazanie, ale wiedziałam, że wszystko to robili z troski. Tym bardziej uświadomiłam sobie, jak bardzo tęskniłam za nimi przez te trzy tygodnie. Następnie po moich usilnych zapewnieniach, że wszystko jest pod kontrolą, przeskoczyliśmy do ciąży. Jonni powiedziała, że pierwsze badanie USG poszło dobrze, a lekarz potwierdził prawidłowy przebieg. Kail coś tam mamrotał pod nosem, ale ciężko było mi go zrozumieć.
-Koniec nowinek jak na jeden wieczór? -spytał Kail, ziewając.
-Tak właściwie, to nie - powiedziałam cicho. Zastanawiałam się, czy powiedzieć im o moich zaręczynach i stwierdziłam, że nie wytrzymam! -Tak jakby jestem zaręczona - zaczęłam się śmiać, podnosząc w górę dłoń.
-Nie chciałabym Cię martwić, ale to nie jest pierścionek. Raczej jakieś koślawe coś, co pewnie narysowałaś na jakiejś imprezie - zaśmiała się przyjaciółka, nie wierząc w moje słowa.
-Czyli pytanie o sylwestra mamy z głowy. Widać, że się nie oszczędzałaś - dołączył Kail. Oboje obrzuciłam poduszkami i przebiłam sie przez wspólny śmiech.
-Idioci! To prawdziwa obrączka narysowana przez samego Shannona Leto - policzki już mnie bolały od śmiechu. - A tak na poważnie, to dokładnie nie pamiętam całych zaręczyn - zawstydziłam sie odrobinę i następnie opowiedziałam wersję, którą kiedyś razem z Shannonem ułożyliśmy w razie pytań. Ustaliliśmy, że odpowiedź na pytanie, w jakich okolicznościach to sie stało, nie może brzmieć 'nie pamiętamy, byliśmy zbyt pijani, ale kochaliśmy się przy samochodzie i opróżniliśmy pół skrzynki piwa'. Jakoś ciężko było mi wyobrazić sobie uśmiech na twarzy Constance po usłyszeniu takiej historii z synem w roli głównej.                                                                                  Kiedy skończyłam zdawać relację z dni spędzonych z jednym z bardziej znanych zespołów, oprócz tego, że Jonni piszczała na co drugą wzmiankę o Jaredzie, pod koniec zasnęła, wtulona w kolana Kaila. Robiło się już późno, więc chłopak pożegnał się z nami, i mimo naszych wspólnych starań, nie przenieśliśmy Jonni do jej sypialni, więc noc spędziła na salonowej kanapie. Ja natomiast zasnęłam zmęczona wrażeniami dzisiejszego dnia i naskrobałam szybko na ekranie telefonu:
|*|
Dobranoc. Baw się dobrze na scenie!
|*|
Powróciłam do zwykłego życia, bez gwiazd rocka u boku. Ponownie znienawidziłam dźwięk budzika, pokochałam swoje puszyste kapcie i znów wyklinałam zbyt szybkie przemijanie czasu. Zdążyłam jedynie wypić szklankę soku pomarańczowego, zanim założyłam czarne rurki, tego samego koloru botki, granatowy t-shirt i czarną marynarkę. Kiedy nakładałam w łazience makijaż uświadomiłam sobie, że podczas pobytu w Labie robiłam to stosunkowo rzadko, co mnie przeraziło, bo biedni przyjaciele musieli oglądać mnie bez dodatków przez te parę tygodni. Cienkie kreski dodały mi odrobinę pewności siebie, chociaż opatrunki szpeciły moją twarz. Nałożyłam odrobinę pianki do włosów i byłam gotowa. Spakowałam wszystkie materiały do małego neseseru i wybiegłam z domu, narzucając na siebie czarny płaszcz. Ścigałam się z minutami, które przybliżały mnie do pierwszych w tym półroczu zajęć.
Do rozpoczęcia wykładu zostały trzy minuty a ja właśnie przekraczałam próg budynku uczelni. Miałam szanse zdążyć, ale równie dobrze przywitać się po przerwie z profesorem, pięknym spóźnieniem. Kiedy byłam juz na odpowiednim korytarzu, dosłownie parę metrów przed salą, los ze mnie zakpił, stawiając mi na drodze plamę wody. W jednej chwili wyłożyłam się jak długa, a wszelkie papiery latały w pobliżu. Na domiar złego właśnie zbliżali się profesor Wincher i pewnie ten ważny wizytator, przedstawiciel jednej z największych kancelarii prawniczych w Nowym Yorku. Nie dało sie nie zauważyć przewróconej kobiety, więc powstrzymując uśmiechy podeszli do mnie, oferując swoją pomoc. Kolor mojej twarzy przypominał najbardziej dojrzałego pomidora a serce waliło mi jak szalone. Widziałam wzrok profesora, który oprócz rozbawienia przedstawiał zatroskanie. Pozbierałam się najszybciej jak potrafiłam i z mokrą nogawką spodni oraz zamoczonymi papierami przeszłam przez drzwi, przez które przepuszczali mnie profesorowie. Wincher stał bliżej mnie, więc usłyszałam jego szept:
-Doskonale Pani zaczyna. Powodzenia Panno Batch - zaśmiał się pod nosem, a ja zesztywniała ze stresu przeszłam przez salę, odprowadzana wzrokiem wszystkich studentów. Ze spuszczoną głową zajęłam swoje miejsce, szukając sposobu na wysuszenie swoich notatek, bez których najpewniej nie zaliczę zadania, do którego szykowałam się tygodniami.
*
-Panno Batch - usłyszałam znajomy głos profesora. Siedziałam przy stoliku z Adamem i Kate, pożerając pierwszy posiłek od parunastu godzin. - Czy moglibyśmy porozmawiać?
-Oczywiście - powiedziałam, przełykając kanapkę.
-Państwo Johnson, zmykajcie - uśmiechnął się serdecznie, a oni posłusznie zostawili nas samych. Nie miałam pojęcia o czym moglibyśmy porozmawiać. Obstawiałabym moje nieprofesjonalne zachowanie przy adwokacie Thomsonie, ale dobry uśmiech profesora zbił mnie z tropu.
-Nie chciałbym być wścibski, niech mi pani wybaczy, ale czy spotkało panią coś nieprzyjemnego?
Posłałam mu pytające spojrzenie i dopiero po chwili przypomniałam sobie o moim małym... mankamencie.
-A, to? - wskazałam na opatrunki - To nic takiego, zwykła nieuwaga - wspaniale kłamałam.
-Skoro tak pani mówi. Kogo jak kogo, ale Pani dobrze się zna na prawach pokrzywdzonych.
Nie miałam pojęcia co odpowiedzieć, więc wywinęłam się nieśmiałym uśmiechem.
-Pozwoli Pan, profesorze? - nie mogłam się powstrzymać, bo kiszki grały mi marsza.
-Oczywiście, proszę sobie nie przeszkadzać – posłał mi radosny uśmiech - Właściwie, to przyszedłem Pani pogratulować. Jak zawsze idealnie przygotowana na każde pytanie, każdą możliwość - zachwalał mnie, a mi coraz trudniej było przełykać bułkę z warzywami. - To nie tylko moje zdanie. Pan Thomson również nie mógł wyjść z podziwu i całą drogę na parking mówił tylko o Pani.
-Oh - to jedyne, co zdołałam z siebie wydusić. Byłam w szoku, bo osobiście uważałam, że wystarczająco zbłaźniłam się tuż przed zajęciami, żeby wywołać podziw u człowieka na takim stanowisku. Dodatkowo zachowywałam się jak kompletna sierota, zawstydzona swoją postawą. Tak, jakby każdy plaster odejmował mi kawałek odwagi i pewności siebie. Od kiedy przekroczyłam próg mieszkania poczucie bezsilności mnie nie opuszczało. Nigdy wcześniej się tak nie czułam, bo choć można nazwać mnie nieśmiałą osobą, jednak jak dotąd nigdy nie czułam takiej bariery między sobą a innymi. Obracałam się na widok kolegów z roku, nie mówiąc już o wykładowcach. To proste. Nie było przy mnie Shannona- osoby, która na każdym kroku zapewniała mnie o swoim uczuciu, która zwyczajnie mnie kochała. Przy nim byłam bezpieczna, a w tamtej chwili czułam na sobie wzrok każdego przechodnia, który mówił 'ohyda', 'spójrz na jej twarz, jest straszna', 'zmarnowała sobie całe życie, tak duże rany z pewnością nie znikną na dobre'. Dlatego tym bardziej słowa profesora szalenie mnie zaskoczyły.
-Ja... dziękuję - wyjąknęłam powoli - ale mam nadzieję, że wie Pan, profesorze, że stać mnie na dużo więcej.
-Mamy okazję się o tym przekonać. Postanowiliśmy z adwokatem Thomsonem zaprosić panią, panno Batch, na dzisiejsze posiedzenie prawnicze.
W jednej sekundzie zadławiłam się warzywną kanapką, nie wiedząc, co powiedzieć. Dopiero po kilku sekundach zauważyłam, jak Wincher pokazuje w moją stronę dziwne gesty, i w końcu ze wstydem wymalowanym na twarzy zdałam sobie sprawę, że listek sałaty wystaje mi z ust. Kolejna kompromitacja, i to w momencie, kiedy dostałam taką propozycję. Niezręcznie uprzątnęłam swoje miejsce i pożegnałam się z profesorem, po raz setny dziękując za taką szansę.                                                                                                            
W zaskakujący tempie znalazłam się w domu. Od progu wykrzykiwałam mój mały sukces, ale nikt mi nie odpowiadał. Kiedy wpadłam do salonu ujrzałam jedynie zgniecioną puszkę po piwie na dywanie, więc udałam się do sypialni Jonni. Siedziała na łóżku z laptopem na kolanach, a kiedy otworzyłam drzwi szybko schowała coś za plecy.
-Co się tak drzesz? Letowie przyjeżdżają? – uśmiechnęła się, ukazując rząd zadbanych zębów.
-Nie – usiadłam obok niej – chociaż mogliby ruszyć tyłki. Ale! Nie zgadniesz… Poważnie, nie zgaduj, sama Ci powiem! Omijamy część, kiedy zrobiłam z siebie kretynkę przed Wincherem i tą szychą Thomsonem i przechodzimy do tego, że pochwalili moją pracę i zaprosili na dzisiejsze posiedzenie prawnicze! Rozumiesz?! – uśmiechałam się nienaturalnie szeroko i jestem pewna, że nie wyglądało to… zdrowo.
-Wiedziałam, że prędzej, czy później coś takiego się stanie. Naprawdę nie znam nikogo, kto zrobił by dziesiątą kopię kopii swojej pracy – zaśmiała się, a ja razem z nią.
-Ty mi lepiej powiedz, jak się dzisiaj czujesz – zmieniłam temat.
-W porządku, tylko przez mój tonowy brzuch nie mogę utrzymać równowagi.
-No to super – odpowiedziałam zdawkowo, pomijając sarkazm przyjaciółki – Zjem coś na szybko i lecę. Nie mam czasu, bo mają po mnie przyjechać za jakieś piętnaście minut. Jo, ja i ich posiedzenie… - niedowierzałam.
-Dobra, dobra. Wypad, leć się przygotować – uprzejmie mnie wygoniła. Byłam już przy drzwiach, kiedy obróciłam się i zauważyłam, jak na łóżku, tuż za jej plecami leży kolejna, zielona puszka.
-Nie… - podeszłam z powrotem i niemal wyrwałam jej piwo –Jo Ty chyba nie zdajesz sobie sprawy, że…
-Dokładnie wiem, jaki to może mieć skutek. Za późno – przerwała mi, z odrobiną złości w głosie.
-To dlaczego się tym trujesz? W salonie widziałam kolejną puszkę, pustą oczywiście.
-Walają się po całym domu – zaśmiała się (nerwowo)
-To nie jest śmieszne Jonni! Miałaś z tym skończyć, wiesz, jak to może zaszkodzić – wyrwałam jej trunek z dłoni.
-Dobrze, Alex jest coś, co chciałabym Ci powiedzieć, bo… - nie słyszałam dalej, bo mój telefon znów wibrował. Tak wcześnie? –pomyślałam.
-Nie teraz słonko, opowiesz mi jak wrócę! - wyleciałam z pokoju, szukając torby i płaszcza - Ale porozmawiamy o tym i skopię Ci dupsko, obiecuję! - wykrzyknęłam na odchodne, opuszczając mieszkanie. Przeskakiwałam po dwa schody na raz uznając, że winda jest dla mnie zdecydowanie za wolna. Okej, zaczyna się Twoja szansa Alex, nie spieprz tego! - uśmiechnęłam się do siebie i radośnie powitałam moich towarzyszy, którzy byli małą furtką do marzeń.
*
Ledwo wczołgałam się do windy. Byłam wykończona i szalenie z siebie zadowolona. Wracałam z posiedzenia prawników jako bohaterka we własnych oczach. Ciągle miałam obraz siebie, stojącej wśród pozostałych, zadającej ciąg powiązanych ze sobą logicznie pytań oraz miny głównych trzech przedstawicieli najlepszych kancelarii w Nowym Yorku. Albo byli pod wrażeniem, albo nieźle wkurzeni. Tak czy inaczej, każda z tych emocji mogła spowodować, że zostałam zapamiętana na dłużej niż minutę, a to –według Winchera- jest nie lada wyczynem. Było koło 21, a kiedy otworzyłam drzwi mieszkania usłyszałam dźwięki ulubionego zespołu Jonni. Byłam już pewna, że właśnie wykonuje naszą ulubioną czynność. Nie wiedziałam jednak, że nie jest sama. Leżała na jednej z kanap w salonie, z zamkniętymi oczyma. Naprzeciw niej znajdował się Kail, który podobnie jak ona, nic nie robił.
-Witam! – powiedziałam radośnie, zrzucając z siebie odzienie wierzchnie.
-Alex, kochanie… nie wydzieraj się od wejścia. Mogłabyś przywitać się jak człowiek – otworzył jedno oko i uraczył mnie wesołym spojrzeniem.
-Dobra, dobra nie marudź. Nawet nie wiesz, co mnie dzisiaj spotkało! – rzuciłam się na jedyny wolny fotel koło okna. 
-Wiem. Jonni wszystko mi wypaplała – posłałam przyjaciółce nieprzyjemne spojrzenie, ale ona nawet na mnie nie patrzyła.
-W takim razie nie mamy o czym plotkować. Lecę do siebie, zaraz ma dzwonić Shannon – zaklaskałam w dłonie jak mała dziewczynka, i odprowadzana wzrokiem mężczyzny, opuściłam pokój. Szybko przebrałam się w wygodne dresy i sięgnęłam po dokumenty, które musiałam wypełnić na jutrzejsze praktyki w sądzie. Co chwile zerkałam na telefon, który jak do tej pory milczał. Strasznie tęskniłam za swoim perkusistą… jego dłońmi, chłopięcym uśmiechem, ostro-słodkim zapachem i uczuciem, kiedy mnie przytulał. Minęła prawie godzina, i chociaż było stosunkowo wcześnie, ja zasypiałam na siedząco. Nie skończyłam jeszcze swojej pracy, poza tym dalej czekałam na telefon, dlatego zdecydowałam się na dość radykalny ruch. Mianowicie, przywitałam się z ekspresem do kawy. Pierwszy raz od jakiś sześciu miesięcy przygotowywałam dla siebie kawę, i chyba pozapominałam sekretnych technik, bo rezultat smakował okropnie! Ale dodawał trochę energii, więc nie narzekałam. W salonie śmiechy ani na chwilę nie ucichły, co bardzo mnie cieszyło. Jo i Kail spędzali ze sobą coraz więcej czasu, co powodowało, że przyjaciółka była w dobrym humorze. Po godzinie mój telefon wydał wyczekiwany dźwięk, a ja natychmiast przerwałam, odbierając połączenie.
-Cześć Mała – dwa słowa, a ja już miałam galaretkę zamiast nóg. Słodki, głęboki głos Shannona przedzierał się przez moje bębenki, aby następnie dostać się do mózgu, który doszczętnie dewastował.
Nie dopiłam kawy, nie dokończyłam pracy, nie czułam zmęczenia. Drugą godzinę z rzędu leżałam pod kocem, zwinięta w kłębek. Ani na chwilę nie przestawałam mówić, od czasu do czasu pozwalając starszemu Leto na odpowiedź. Wspaniale było choćby usłyszeć jego śmiech i nawet te wszystkie beznadziejne teksty, które w większości miały mnie urazić. To mój Shannon.
|*|
Trochę tu zmian, jak widzicie :) Piszcie, czy się podoba, czy nie. Wiem, że na górze może być mały problem, gdzie nachodzą na siebie tło i białe literki, ale pracuję nad tym. + możliwe, że niedługo będzie zupełnie inny wygląd, bo ten jest bardziej 'próbny'. Polecam zwrócić też uwagę na prawą kolumnę i magiczny obrazek: K O M E N T U J Ę- doceniam cudzą pracę. 
Kończąc- nie zapomnijcie napisać czegoś o treści ;) 
dziękuję
martyna