sobota, 31 maja 2014

Such a beautiful lie to believe in. So beautiful, beautiful lie makes me ~ miniaturka


To takie przykre, że stałem się kimś, kim sam gardzę. Nawet nie zauważyłem kiedy i jak bardzo zmieniło mnie otoczenie, od którego jestem całkowicie uzależniony. Lista osób, które sterują moim życiem zaczyna się na nazwisku Ludbrook, ciągnie przez ludzi z wytwórni, planu, ekipy, a kończy na wizażystce lub fryzjerce. Zdecydowanie Nie widnieje na niej Jared Leto. Siedzę w jednym z czterech wiklinowych foteli w labowym ogrodzie. Cieszę się, że udało nam się wcześniej skończyć zdjęcia do teledysku i że mam dla siebie chwilę czasu. Ciepłe, kalifornijskie powietrze otula moją twarz i tak jak kiedyś pewnie zainspirowałoby mnie to do kolejnego bazgroła na ścianie, teraz nie znaczy dla mnie nic. Mam 43 lata i przeżyłem już tyle takich chwil, że kolejna nie robi na mnie najmniejszego wrażenia. Z resztą tak, jak ostatnio wszystko. Nawet koncerty mi już nie wystarczają. Kiedyś scena była dla mnie innym światem, miejscem gdzie liczył się tylko zespół, muzyka i Echelon. Teraz to kolejne pole do zarobienia zielonych. Dziwie się, że mogę rozmawiać z fanami bez scenariusza. Nawet nie wiem komu powinienem podziękować, za zniszczenie tego świętego niegdyś miejsca. Dzień koncertu jest jednym z najtrudniejszych w pracy, jaką wykonuję. Spotkanie z fanami pod hotelem, wywiad w jakiejś lokalnej telewizji lub radio, kolejne zdjęcia i podpisy z fanami, soundcheck, czyli coś za co nienawidzę się od ponad roku najbardziej. Wyłudzanie pieniędzy w zamian za granie piosenek, których fani chcą najbardziej. To zwykłe naciąganie i w pełni zdaję sobie z tego sprawę, ale nie ja decyduję o takich sprawach. Po próbie, za którą otrzymujemy niemałe pieniądze mamy chwilę dla siebie, a i tak najczęściej spędzamy ją na tweetowaniu czy umieszczaniu durnych zdjęć. Potem zaczyna się spotkanie z zespołem, które jest jedną z przyjemniejszych chwil dnia. Każda osoba, przekraczająca drzwi pomieszczenia z wielkim, czarnym płótnem i niebieską triadą w tle jest wyjątkowa. Nawet nie potrafię opisać uczucia, jakie mi towarzyszy, kiedy 3/4 z tych osób dziękuje nam za odmienienie ich życia. Za przykład, który dajemy im każdego dnia, za nasze piosenki, teksty. Za to, że po prostu jesteśmy. To takie nierzeczywiste, a jednak doświadczam tego niemal każdego dnia.
W niewielkim okienku wpisuję swoje imię i nazwisko i czekam na wyniki. To, co widzę utwierdza mnie w przekonaniu, że tumblr to zupełnie obcy mi świat. To miejsce, gdzie młodzi ludzie mogą być sobą, mogą uciec od oceniania i krytykowania, to tu mogą wyrażać co czują, co siedzi w ich często niepewnych siebie duszach. Nie znając się, jednoczą się w bólu i cierpieniu, w radości. Wspierają się i mają swój świat, w którym nikogo nie muszą udawać. To może trochę straszne, że te najczęściej młode osoby zamiast szukać swojego miejsca w świecie uciekają się do Internetu, ale ja wiem, że poniekąd postępują słusznie. Wiem, że jest to wynikiem niewiedzy, ale ja ucząc się na własnych błędach wiem, że żyjemy w świecie, który jest okrutny dla słabych. Słabych, to znaczy ludzi, którzy mają swoje zasady i wartości, którymi się kierują. Nie dziwie się więc tym młodym ludziom, którzy uciekają do miejsca, gdzie czują się bezpiecznie.
Przewijam stronę widząc zdjęcia, filmiki i gify z moim wizerunkiem. Uśmiecham się smutno. Jestem pewny, że znajduje się tu każdy moment z mojego życia. Może prawie każdy. Czy mnie to zasmuca? Tak, bo czuję, jakby na tych zdjęciach uśmiechał się zupełnie inny facet. Zaskakujące, że ludzie widząc moje oczy widzą lagunę, głębie oceanu czy inne tego typu bzdury. Nikt nie zauważa smutku i gry aktorskiej, którą mam opanowaną niemal do perfekcji. Oprócz zdjęć są jeszcze zacytowane słowa, najczęściej z czasów, kiedy byłem naiwny i wierzyłem, że jako muzyk mogę być sobą, nie przejmować się opinią innych i spełniać marzenia. Co do tego ostatniego niewiele się zmieniło. Dalej uważam, że realizowanie swoich celów jest możliwe, nieważne jak bardzo nieosiągalne by nam się wydawały. Różnica w moim rozumowaniu polega na tym, że mam świadomość, że spełnione marzenie może okazać się siłą demona, z którym wcześniej czy później każdy z nas, będzie musiał się zmierzyć. "Pierdol opinię innych..." kiedyś naprawdę byłem buntownikiem. Pamiętam jaki wiele znaczyła dla mnie możliwość wyjścia na scenę w pełnym makijażu, czarnych włosach z czerwonymi końcówkami i powiedzenie ludziom, że najważniejsze to być sobą. To naprawdę przykre, jak życie zmienia ludzi. Teraz nie mogę kurwa nawet ubrać się w to, co chcę. Chodzę w tym shicie z merchu i reklamuję go, tylko dlatego, że jest to w mojej umowie.
Pocieram ręką czoło, a następnie całą twarz. Zaplątałem się w papierach, obietnicach, umowach, wywiadach, spotkaniach, w byciu Jaredem Leto. Nie chcę nim być, chcę być sobą, ale dopóki jestem na scenie czy przed kamerą, to niemożliwe. Sam jestem sobie winien.
Przejeżdżam ręką po włosach, które upiąłem w coś na kształt koka, z tyłu głowy. Uśmiecham się na myśl, że Emma od razu kazałaby zniszczyć ten efekt mojej kilkusekundowej pracy. Kreowała mnie teraz na prawdziwego rockmana. Śmieje się w głos i nie wiem czy z poczynań tej kobiety, czy z tego, że się jej nie sprzeciwiam. Może gdybym przykładał większą wagę do swojego wyglądu, byłoby inaczej.
Wyłączam okno przeglądarki mając świadomość, że mam jeszcze dzisiaj coś do zrobienia.
Przez kolejne kilkanaście minut nanoszę ostatnie poprawki do nowego teledysku, nad którego montażem pracuję absolutnie sam. Kiedy kończę uśmiecham się sam do siebie będąc dumnym z kolejnego kawałka wdzięczności dla mojej rodziny. Nie wiem czy nadal mogę tak nazywać naszych fanów, bo wiem, że w rodzinie nie powinno się okłamywać, ale robię to dla ich dobra. Jestem Jaredem, którego chcą.
Nagle czuję na karku czyjś oddech, a kąciki ust samoistnie unoszą się ku górze.
-Właśnie skończyłem, chcesz zobaczyć?
-Oczywiście.- słyszę, więc podnoszę się z fotela i siadam na dużej kanapie kładąc macbooka na szklany stolik.
Po raz tysięczny oglądam zmontowany przeze mnie materiał, a kiedy projekcja dobiega końca zamykam go jednym ruchem ręki.
-I jak?
-Jak pozostałe. Profesjonalne- dodaje po chwili młody mężczyzna. Posyła mi delikatny uśmiech, który odwzajemniam. Doskonale rozumiem przekaz jego słów.
-Wszystko psujesz- mówię zwracając swoje ciało ku jego osobie.
-Co tym razem?- pyta unosząc brwi, ale uśmiecha się delikatnie.
-Zawsze mówiłem, że mogę powiedzieć komuś wystarczająco dużo, żeby go zaintrygować, ale nigdy tak naprawdę mnie nie pozna.
Brunet patrzy na mnie swoimi ciemnymi, brązowymi oczami, które przejrzały mnie od samego początku.
-Faktycznie spieprzyłem- mówi pewny siebie. Zna mnie jak nikt inny- Ale wiesz, że wyjątek potwierdza regułę- uśmiecha się i kładzie rękę na moim kolanie.
Patrzę na niego milcząc, podziwiając każdy milimetr jego twarzy. Jak to możliwe, że w tym całym gównie, w którym się znajduje mam jego? Człowieka, przed którym nie muszę być tym, od którego ciągle tylko się wymaga.
Kładę dłoń na jego ręce, spoczywającej na moim kolanie i podnoszę głowę.
-Naprawdę się starzejesz Leto- poprawia kosmyk moich włosów, który wydostał się z dosyć pokracznej konstrukcji koka.
-Ty też, i to szybciej niż ci się wydaje- ukazuje mu rzędy moich króliczych zębów- Dobrze wiesz, że to starszy i silniejszy zawsze wygrywa- Marco odwzajemnia uśmiech i lekko wzrusza ramionami.
- To wygrywaj. I tak zawsze...
Przewracam oczami słysząc, że jak zawsze próbuje się ze mną droczyć. Przestaję słuchać i całuję go. Bezczelnie złączam nasze usta w pocałunku, z którego bije wdzięczność i miłość. Uwielbiam to, w jaki sposób jego język za każdym razem zachłannie szuka mojego. Jak zawsze jest spragniony bliskości, czułości, mnie. To takie młodzieńcze, chociaż przecież nie ma dwudziestu lat. Mimo to, często odczuwam różnicę wieku między nami, ale jest to jak najbardziej pozytywne.
Ręką wędruje po moim delikatnym zaroście, a ja wplatam palce w jego gęste, brązowe włosy.
Czy jestem spełniony mimo braku kontroli nad swoim życiem?
Tak, spełniłem swoje marzenia, chociaż ich wysoką cenę płacę do dzisiaj. Wiem, że było warto, bo dzięki temu poznałem Marco. Teraz razem spełniamy jego marzenia i będziemy je spłacać. Tak długo jak będzie trzeba.
 |*|
Jak pisałam wcześniej, nie jestem autorką tego dzieła, jednak zostałam poproszona o publikację tego na swoim blogu, z czego bardzo się cieszę. Nie wiem jak Wam, ale dla mnie jest to naprawdę  d o b r a  miniaturka, która idealnie ukazuje pewne rzeczy. Dajcie znać czy Wam się podobała, bo autorka bardzo czeka na opinie. 
dziękuję
martyna

czwartek, 29 maja 2014

rozdział sześćdziesiąty czwarty


Dwanaście miesięcy później
-Jonni mogłabyś się pospieszyć? Kail jak zwykle poszedł a ja muszę już wychodzić! – rozmawiałam do drzwi łazienki, które były zamknięte zbyt długo. –Joel skarbie, powiedz proszę mamusi, żeby się tak nie guzdrała – posłałam malcowi uśmiech, który od razu odwzajemnił.
-Musiu! – krzyknął radośnie, kiedy z łazienki w końcu wyszła Jonni.
-Mamusiu – poprawiła go śmiejąc się. Następnie odebrała go z moich rąk, pozwalając mi na zajęcie łazienki. Jak zwykle spieszyłam się do pracy, zwłaszcza, że dzisiaj miałam zastąpić Veronicę w bardzo ważnej dla naszej kancelarii konferencji. Wiedziałam tylko, że chodziło o klientów spoza Nowego Yorku, więc spóźnienie się byłoby dużym nietaktem, zwłaszcza, że odkąd zostałam współudziałowcem kancelarii nie zdarzyło mi się przybyć nie w porę. Umyłam zęby i nałożyłam na twarz codzienny makijaż podkreślając oczy mocnymi, ciemnymi kreskami i sporą ilością tuszu do rzęs. Następnie trochę ciemnych cieni do powiek i byłam gotowa. Miałam niecałe pół godziny na dotarcie na 16th Avenue, czyli jakby nie patrzeć środek Nowego Yorku. W sumie mogłam spodziewać się ‘rannego opóźnienia’, kiedy wczoraj postanowiłam zanocować u Jonni, jednak do poprzedniego wieczora nie wiedziałam jeszcze, że dzisiejszego dnia będę musiała poprowadzić tak ważne spotkanie.
-Lecę, kocham Was, pa! – pożegnałam się z uśmiechniętą dwójką całusami i opuściłam swoje stare mieszkanie. 
W pośpiechu wsiadłam do swojego małego, białego forda, który może nie przypominał mustanga, ale był bardzo wygodny i funkcjonalny jak na to ogromne, zakorkowane miasto, jakim był Nowy York. Włączyłam radio, które każdego dnia nastrajało mnie do skoncentrowania się na obecnych wydarzeniach. Korki były niemiłosierne i zapomniałam jak to jest stać kilkanaście minut, wyklinając na wszystko dookoła, ponieważ droga z mojego mieszkania była dużo bardziej wygodniejsza. Po drodze wykonałam parę telefonów i zaparkowałam auto niecałe dziesięć minut przed czasem. Kluczyki wrzuciłam gdzieś w odmęty torebki, po czym przekroczyłam próg mojej kancelarii.
-Dzień dobry Pani Batch – powitał mnie Edward- mój asystent.
-Cześć, klienci już są? – przywitałam się, odbierając codziennie podawany mi kubek kawy.
-W konferencyjnej – powiedział. –Tu są materiały od Veronici dotyczące sprawy.
-Dzięki, powiedz im, że za dwie minuty jestem do ich dyspozycji. A to dla kogo? – spytałam w biegu, patrząc na identyczną kawę jak moja, którą trzymał w drugiej ręce.
-Klient o taką poprosił. A właśnie, znów przyszła kartka od Smith&Ramsey – powiedział na odchodne, przekazując mi małą kopertę. Wzięłam ją do ręki i pospiesznie otworzyłam, odczytując pozdrowienia od kancelarii z LA. Co jakiś czas je wysyłali, adresując do mnie. To bardzo miłe z ich strony i dzięki tak niewinnej korespondencji nasze kancelarie są w dobrych stosunkach. To dzięki nim dostałam pracę tutaj, w najlepszym miejscu w całym Nowym Yorku. Pan Ramsey napisał bardzo pochlebny list motywacyjny i zatwierdził moją skróconą aplikację, która według raportu przebiegła wzorcowo. Byłam mu bardzo wdzięczna, bo nie każdy postąpiłby tak na jego miejscu, a moja sytuacja była… kryzysowa. Musiałam opuścić Los Angeles po tym, jak… zniszczono mi życie. Na szczęście Nowy York mnie nie zawiódł i zawsze mogłam tu wrócić i jak się okazuje- wspinać się po szczeblach kariery. To jedna z niewielu rzeczy, z których byłam dumna. Miałam za sobą dość krótki jak na prawników staż, a mimo to posiadałam już naprawdę dobrą opinię na terenie całego stanu. Dane mi było prowadzić z Veronicą przeróżne sprawy, za które byłam sowicie nagradzana.
Odłożyłam kartkę na stos korespondencji, który każdego dnia był tak samo wysoki. Spojrzałam na zegarek, który wskazywał punkt południe. W drodze do sali konferencyjnej zdążyłam jedynie odczytać notatki Veronici przyklejone do dokumentów:
·        Reprezentujesz wytwórnię płytową
·        Druga strona złamała kilka punktów umowy podpisanej kilka lat temu (patrz strona 13)
·        Wystarczy, że przeczytasz drugą stronę- tam są wszystkie zarzuty skierowane na nich.
    Powodzenia i wielkie dzięki Alex :)
 Jak zwykle- pomyślałam. Wpadam na ostatnią chwilę i jedyne co mam to kilka notatek koleżanki z pracy. To przypomniało mi dzień, kiedy po raz pierwszy wystąpiłam w postaci adwokata na wokandzie sądowej.

Byłam przygotowana w stu procentach oprócz tego, że po pierwszych dwóch minutach rozprawy została ogłoszona przerwa specjalnie dla mnie. Miałam ze sobą wszystko… tylko nie togę. Zapomniałam wziąć jej z domu! Sąd dał mi kilka minut na stawienie się na powrót w sali sądowej w odpowiednim stroju. Wybiegłam przestraszona na korytarz i jedyne co przyszło mi do głowy to… zwinięcie togi, która leżała na ławce koło pewnego mężczyzny. Obiecałam mu szybki zwrot i wleciałam z powrotem do sali w za dużym ubraniu, co chwilę podwijając rękawy, wyglądając zapewne jak klaun.

Mimo całego zamieszania i tysiąca obowiązków dziennie, uwielbiałam swoją pracę. To, co za sobą niesie i swoje zaangażowanie, które chyba nie mogło być już większe. Kancelaria była moim drugim domem, a praca była jedynym zajęciem w moim życiu. Często odwiedzałam też Jonni i Kaila i od czasu do czasu zostawałam z Joelem, kiedy oni byli zajęci. Ale poza tym na co dzień żyłam życiem swoich klientów z ich problemami. Nie przeszkadzało mi określenie pracoholiczka.

Przeszłam przez mały korytarz, gdzie Edward przytrzymywał dla mnie drzwi. Weszłam dalej, ostatni raz lustrując informacje od Veronici, zawarte w jej notatkach. W środku było kompletnie cicho i do tej pory usłyszałam tylko stukot swoich cieniutkich szpilek. Podeszłam do długiego stołu, nie patrząc nawet na klientów. Wiem, że było to odrobinę niegrzeczne, ale musiałam dokończyć swoją ‘ekspresową lekturę’.
-Dzień dobry – powitał mnie głęboki głos, odrywając od czytania. Podniosłam wzrok, lustrując wysokiego mężczyznę naprzeciwko siebie, lecz nie on przykuł moją uwagę. Po obu jego bokach siedziało dwóch mężczyzn. Jeden z nich miał wyraźnie niebieskie oczy, które po bokach lekko zasłaniały długie, brązowe włosy. Znałam je doskonale  Natomiast mężczyzna po drugiej stronie… wyglądał jak On, ale zupełnie… inny. Zapadnięte oczy, które jakby straciły swój karmelowy kolor. Uwydatnione kości policzkowe, przy których kończyły się dłuższe, ciemne włosy. Obydwaj ubrani byli zupełnie inaczej niż ja czy ich pośrednik- mieli na sobie zwykłe bluzy, które pamiętam  które leżały na nich niedbale. Bałam się zawiesić dłużej wzrok na mężczyźnie po lewej stornie. Bałam się, że to on. Uciekałam wzrokiem zupełnie jak mała, zagubiona dziewczynka. Nie wiedziałam co robić, pomijając to, że wciąż się nie powitałam. Mężczyzna o krótszych włosach nie wykonał żadnego ruchu, jedynie utkwił swój wzrok… we mnie. Nie mogłam dłużej znieść tego ciężaru na sobie, w gardle tkwiła wielka gula, której nie mogłam się pozbyć. Nie zwiastowała nic dobrego. Wreszcie odważyłam się podnieść na Niego wzrok. Nasze spojrzenia się spotkały i w jednej chwili pękła we mnie połatana w każdym miejscu tama, która wywołała piekące łzy. Po tylu miesiącach, dniach, samotnych minutach, które przepłakałam w pustym mieszkaniu… Po tym, jak uciekłam na drugi koniec kraju, jak całkowicie zerwałam kontakt z tamtym światem, teraz, w zupełnie zwyczajny dzień, w mojej kancelarii pojawia się On.
-Alex – usłyszałam przerwany szept, a następnie dźwięk tłukącego się szkła. Dookoła mężczyzny naprzeciwko mnie rozlała się kawa, która już wiem dlaczego była identyczna jak moja. Lecz on nie spuścił ze mnie swojego wzroku mimo tego, że gorąca ciecz spływała po jego spodniach. Zupełnie, jak łzy po moim policzku. Serce biło mi niewiarygodnie szybko i czułam, że nogi mam jak z waty. To się nie działo naprawdę, to musiał być kolejny koszmar. Los nie mógł drwić ze mnie aż tak. Myślałam, że nic gorszego nie może mnie już spotkać. Byłam pewna, że wycierpiałam odpowiednią dawkę… Zaraz obudzę się zlana potem i znów będę płakać w poduszkę dopóki się nie zmęczę i na powrót zasnę. Czy to czas, kiedy już otwieram oczy?? Chce się obudzić! To nie dzieje się naprawdę…  To nie mógł być On. Ale był. Stał przede mną zupełnie zdezorientowany jak ja. Shannon mój Shannon właśnie on Leto.
*
Nie pamiętam jak dokładnie trafiłam do domu. Wszystko działo się tak szybko. Wiem, że wyszłam z sali, rzucając się biegiem do samochodu. Po drodze modliłam się o jakikolwiek powrót do domu, bylebym tam dotarła. Widoczność skutecznie odbierały mi zamazane od łez oczy. Kiedy wreszcie dojechałam pod swoje mieszkanie, dech odebrał mi płacz. Minęłam się z sąsiadami z bramy, ignorując ich spojrzenia i zapewne dziwne osądy. zaDługo zajęło mi znalezienie kluczy od drzwi a jeszcze dłużej uporanie się z zamkiem.
-Kurwa mać! – wrzasnęłam, chociaż może tak wyglądało to tylko w mojej głowie. W rzeczywistości wydałam z siebie jedynie bezradne westchnięcie. Wreszcie przekroczyłam próg własnego domu, który był dla mnie jedynie miejscem do spania i płaczu lub płaczu podczas snu. Popchnęłam lekko drzwi, zatrzaskując je. Stanęłam przed nimi, zwrócona w stronę pokoju. Upuściłam torbę na ziemię, a przed siebie rzuciłam buty, które z braku moich sił upadły zaraz koło mnie. Nie ruszałam się, nic nie mówiłam, jedyną czynnością jaką wykonywałam był płacz. Stałam bezradnie pośrodku przedpokoju, pozwalając gorzkim łzom obmywać moją twarz. Nienawidziłam życia. Albo raczej było na odwrót.
*
Obudził mnie dźwięk telefonu. Leżąc na kanapie wyciągnęłam rękę zza koca tylko po to, aby kolejny raz go wyłączyć. Tym razem rozbudził mnie na dobre. Powieki miałam lekko sklejone od słonego płynu, o którego ilości w moim organizmie nie miałam nawet pojęcia. Znów owinęłam się szczelnie ciepłym materiałem, odwracając głowę na bok, wpatrując się w szklane drzwi, prowadzące na balkon. Podniosłam się z puchowej kanapy i owinięta kocem przemierzyłam krótki odcinek drogi prowadzącej na ów balkon. Nie był on duży, tak samo jak moje mieszkanie. Była to zwykła kawalerka, położona wśród kilku bloków. Zanim jednak odetchnęłam świeżym powietrzem mocowałam się chwilę z klamką, której nawet nie miałam siły odpowiednio mocno przekręcić. Kolejny raz zapłakałam, szamocząc się z taką głupotą. Musiałam być wykończona, ale nie dziwiłam się temu specjalnie, w końcu od południa nie robiłam nic innego jak płakanie. Wreszcie zdobyłam się na mocniejsze szarpnięcie, które uchyliło przeklęte drzwi. Nagie stopy zetknęły się z zimnymi płytkami, którymi wyłożone było malutkie wnętrze. Oparłam się o barierkę, przytrzymując koc na swoich ramionach. Widok był zwyczajny- po prostu Nowy York. Wszędzie światła i nieustający ruch uliczny. Kolorowe witryny sklepów i wysokie budynki, które kiedyś mnie zachwycały. Teraz? Nie robiły na mnie najmniejszego wrażenia. Przyzwyczaiłam się do tego, a może zachwyt przeszedł na inne miasto? Miejsce, gdzie masa ludzi spełnia swoje marzenia? Gdzie zaczyna zupełnie inne życie mając nadzieję na lepsze… życie? Nie bojąc się zaryzykować dotychczasowej stabilizacji- tak jak ja? W momencie, kiedy myślałam o tym wszystkim chciałam zaśmiać się z własnej głupoty, ale nie miałam na to siły. Nie miałam siły na nic. Jak to możliwe, że widok jednego człowieka sprawił, że uleciało ze mnie życie? Nie chciało mi się… w zasadzie niczego, oprócz spania. Byłam beznadziejna. Wiedziałam, że ten dzień będzie prześladował mnie do końca życia, bo nigdy nie czułam się tak okropnie. Bólu, jaki wtedy odczuwałam nie dało się porównać do niczego, co wcześniej przeżyłam, a przecież w sercu dalej miałam stratę Rodziców i Annie. Mogłam Mu tylko pogratulować za to, że spieprzył mi życie, skazując na całkowitą samotność.
Naciągałam rękawy starego swetra, przykładając zaciśnięte pięści do ust. Wgryzałam się w nie, chcąc złagodzić ból, jaki czułam. Niespodzianka: gówno pomagało. Naprawdę miałam gdzieś, że już nie odczuwałam tego, że łzy lały się po moich policzkach. Nie miałam powodu, dla którego miałabym je powstrzymywać. Oparłam się plecami o barierki, łkając. Byłam taka żałosna. Znów powróciły czasy, kiedy całymi dniami płakałam? Nie byłam na to gotowa, nigdy nie byłam. Osunęłam się bezsilnie, upadając na zimną posadzkę. Siedziałam tak wsparta jedynie przez lichą barierkę. Krztusiłam się przez łzy i trzęsłam. Tylko na tyle było mnie stać. Minął rok od tego dnia, od tego cholernego balu! Przez ten czas w pewnej mierze zdołałam na nowo ułożyć sobie życie, miałam na myśli pracę, ale to właśnie przez nią definiowałam to wielkie słowo. Bywały nawet momenty, kiedy udawało mi się zapomnieć o cierpieniu, jakie mi zafundował. Za dnia oczywiście, bo wieczorami, kiedy kładłam się samotnie do łóżka za każdym razem zasypiałam otulona tymi cholernym łzami. W zasadzie, to chyba nie było tygodnia, kiedy te przeklęte, słone kropelki by mnie opuściły, od dnia, na który tak czekałam…

Dwanaście miesięcy wcześniej
W tle leciała muzyka, do której średnio wiedziałam, jak tańczyć. Jednak Jared nie miał z tym problemu, co chwile zmieniając partnerki na parkiecie. Dziwiło mnie to, bo przecież nigdy taki nie był, a na pewno ja go takiego nie znałam. Nie należał do typów, którzy dla zabawy podchodzą do przypadkowych kobiet, jednak tamtego dnia nie miał z tym problemu. Może założył się z Shannonem- zaśmiałam się pod nosem, szukając wzrokiem pozostałych z naszego stolika. Dziewczyny stały przy jednym ze stołów z rybami, rozmawiając z nijakim Jamesem Bagnerem, gościem, którego między innymi dzisiaj poznałam. Zaznajomiłam się także z innymi, którzy jak się dowiedziałam od Margo, mają sporo do powiedzenia a Californijskiej adwokaturze. 

Pomimo spełniających się wcześniejszych przesłanek Shannona, bawiłam się doskonale. Dookoła otaczali mnie szanowani ludzie, wszyscy wyglądali pięknie i nawet nie przeszkadzał mi wyścig majątków, w którym zdecydowana większość brała udział. Jedyną rzeczą, jaka mnie irytowała to nie spojrzenia ludzi, kiedy przyszłam z dwoma mężczyznami, lecz pewna kelnerka, która ciągle kręciła się wokół jednego mężczyzny, konkretnie mojego. Leto wyraźnie nie był nią zainteresowany, jednak jej obecność była uciążliwa.
 Shannon gdzieś zniknął, więc postanowiłam, że udam się do toalety. Sprawdziłam swój wygląd, który o dziwo nie przyprawiał mnie o zażenowanie. Kiedy wracałam zobaczyłam przez lekko uchylone drzwi profil swojego narzeczonego, który z kimś rozmawiał. Podeszłam bliżej, chcąc się przywitać, jednak kiedy byłam całkiem niedaleko ujrzałam też sylwetkę owej kelnerki, która zawsze była w naszym pobliżu tamtego wieczoru.
-Jeszcze raz zobaczę Cię przy naszym stoliku… - mówił zdenerwowany. Nie wiedziałam, że aż tak mu to przeszkadzało.
-Nie udawaj, że Cię nie obchodzę, Panie Leto. Wiem, że z chęcią przeleciałbyś mnie na tym zapleczu – ułożyła palec na jego ustach, a następnie przesuwała go po jego szyi i torsie. Zamarłam. Shannon złapał ją za łokieć i lekko potrząsał.
-Zamknij się, oczywiście, że nie. – Nie wiedziałam co robić, to wszystko było takie dziwne.
-A co było na jachcie, skarbie? – posłała mu brudny uśmiech, kiedy w mojej głowie pobrzmiewało pytanie: Co do cholery było na jachcie? Skarbie???
-Zapomnij, to się nigdy nie wydarzyło!
-Oh, wręcz odwrotnie. Do tej pory pamiętam Twoje dłonie na sobie… To, jak łapczywie dotykałeś każdej części mojego ciała, z jaką zawziętością pieściłeś moje piersi, jak nie mogłeś doczekać się, kiedy trzymałam Twoja męskość w rękach i…
-Przestań! Zamknij się, słyszysz? Byłem pijany, całkowicie zalany i samotny. – A więc to co mówiła ta dziewczyna było prawdą??? NIE.
-Doskonale to wykorzystałeś, a teraz się tym zasłaniasz, bardzo sprytnie. Właśnie tak przedstawiłeś to tej swojej panience? Uwierzyła Ci? Kretynka – prychnęła, i gdyby nie szok, który całkowicie mnie sparaliżował, spoliczkowałabym tą blondynę. –Pewnie lubi, jak wielki perkusista pieprzy ją gdziekolwiek chce.
Sama nie wiem, kiedy zaczęłam płakać. Właściwie, to łzy same zaczęły spływać mi po policzkach. Nie wiedziałam co myśleć, co robić, miałam w głowie pustkę. Ale nie tylko tam- zupełnie, jakby pozbawiono moje serce wszystkiego, co znajdowało się tam do tej pory.
Nie wiem kto zdecydował za mnie, możliwe, że moja duma, która leżała pod butem Shannona i tej pieprzonej blondyny od dnia, kiedy robili to na jachcie. Wróciłam szybko do wciąż pustego stolika i zabrałam swoją torebkę. Następnie wyszłam z restauracji, mijając w drzwiach Monicę, którą zignorowałam. Wsiadłam do jednej z taksówek, która stała na parkingu obok. Podałam kierowcy adres mieszkania, który ledwo zrozumiał, poprzez mój łamiący się głos. Podczas całej drogi do domu mój telefon nie przestawał dzwonić, ale zupełnie mnie to nie obchodziło. W głowie miałam tylko słowa, wypowiedziane przez kelnerkę i to, że Shannon niczemu nie zaprzeczył… niczemu. Po wieczności, którą zajmowały okropne myśli dojechaliśmy pod nasze mieszkanie. Zapłaciłam kierowcy zdecydowanie za dużo, prosząc, aby zaczekał. Chociaż nie miałam na to sił wbiegłam do bramy, a na dworze padał siarczysty, letni deszcz. Wleciałam do mieszkania i zamknęłam drzwi głośnym trzaśnięciem. Po moich policzkach nieprzerwanie płynęły strumienie łez, których nawet nie ocierałam. Nie wierzyłam w to, co właśnie się działo. Podczas balu, na który tak czekałam dowiedziałam się, że mój Shannon… że on… nie potrafiłam wypowiedzieć tego nawet w myślach. zdradził mnie 
Nie wiedziałam co robić, byłam pozbawiona jakichkolwiek myśli, natomiast pełna sprzecznych emocji. Czułam się oszukana i cholernie zraniona, ale z drugiej strony odczuwałam złość i ogromną nienawiść do człowieka, którego wciąż kochałam. Przemierzyłam drewniane schody w biegu, wchodząc do sypialni. Wyciągnęłam swoją walizkę, do której powrzucałam pierwsze lepsze ubrania. Zrzuciłam z siebie tą cholerną sukienkę, którą tak długo wybierałam na specjalną okazję. Czułam się całkowicie upokorzona i w dodatku ośmieszona przez samą siebie- postanowiłam wspaniale wyglądać w dniu, kiedy dowiedziałam się, jak człowiek, którego kocham oszukiwał mnie tyle czasu. Szybko wciągnęłam na siebie stare jeansy i t-shirt, które znalazłam na łóżku. Wciąż nie przestałam płakać, kiedy ciągnęłam za sobą torbę ze swoimi rzeczami. Już miałam opuszczać mieszkanie, kiedy przypomniałam sobie, dlaczego to jest dla mnie takie okrutne. Podeszłam do ceglanej ściany, na której wisiały wszystkie nasze wspólne wspomnienia. Każde zdjęcie wypalało kolejną dziurkę w moim sercu, które po krótkiej chwili przypominało tylko górę popiołu. Nie wiem skąd znalazłam w sobie siłę, kiedy rzuciłam się na tą bezsensowną ścianę. Rękoma zrywałam wszystko, co się na niej znalazło, nie przestając płakać. Podniosłam plik zrzuconych fotografii, przedzierając je na pół. Z każdym swoim ruchem czułam, jakby ktoś wydzierał mi kawałki serca, którego teoretycznie i tak już nie było. Krzyczałam tak głośno, jak tylko potrafiłam, kopiąc ustawione obok szafki. Z jednej z nich spadł szklany wazon, który zranił mnie w dłoń, kiedy próbowałam go odsunąć z podłogi. Wszędzie pojawiła się cholerna krew a ja nie wiedziałam co z tym zrobić. Jedyne, czego chciałam, to opuścić to miejsce pełne palących wspomnień. Złapałam walizkę w zdrową rękę i zbiegłam z nią po schodach. Na dworze dalej padało, i kiedy przez te kilka sekund szłam w stronę taksówki deszcz zaogniał piekącą ranę w dłoni.
-Alex! – obróciłam się nagle i zobaczyłam, jak z drugiej strony parkingu Shannon wybiega ze swojego białego auta. Nie zamknął drzwiczek ani nie zgasił świateł, które nakazywały mi mrużyć oczy. –Alex, co robisz? – podbiegł do mnie, a po chwili był już przemoczony jak ja. Nic nie odpowiedziałam, tylko wpatrywałam się w twarz człowieka, którego jednak nie znałam. Nie wiedziałam dokładnie co do mnie mówił, słyszałam, że jedynie coś krzyczał, ale jego oczy wyrażały wszystko: bezradność i strach.
-Po co Ci ta walizka? Gdzie jedziesz? Wyjeżdżasz? Jezu, Alex wyjaśnij mi! Monica powiedziała mi, że nagle wybiegłaś z balu a wcześniej byłaś w toalecie. Czy Ty… słyszałaś moją rozmowę z tamtą kelnerką? O nie, tak bardzo Cię przepraszam, uwierz, że to wcale nie było tak. Byłem kompletnie pijany, tęskniłem za Tobą i…
-Zostaw mnie – przerwałam swój szloch, zdobywając się na jakiekolwiek słowa. Nie chciałam dłużej go słuchać, nie mogłam. Każde jego zdanie było jak szpilka wbijana w moje… właśnie, co? Serce
Wpychałam walizkę do bagażnika żółtej taksówki, jednak Shannon próbował mnie powstrzymać.
-Alex, Ty krwawisz! Co zrobiłaś, nic Ci nie jest? Jesteś cała umazana krwią, co się stało? Odezwij się do mnie! – szturchał mnie delikatnie, stojąc w deszczu, którego kropelki spływały po idealnie okrojonym garniturze, który kilka godzin wcześniej tak podziwiałam. Wyrwałam się z jego uścisku i zdołałam otworzyć tylne drzwiczki samochodu, kiedy on złapał mnie za rękę.
-Błagam Cię, to nie jest tak. Mogę Ci to wytłumaczyć, zrobię wszystko, tylko zostań. Pamiętasz, kiedyś obiecałaś mi, że nigdy mnie nie zostawisz? Potrzebuję Cię, nie zostawiaj mnie. – Był cholernie bezczelny, ale miał rację, obiecałam mu to:
-O Boże, Alex, jesteś… - powiedział z ulgą w głosie. Podbiegłam do niego, siadając obok na materacu.
-Oczywiście, że tak, byłam tylko na dole – posłałam mu delikatny uśmiech. –Co się stało?
-Nic, tylko sen – powiedział powoli, przecierając twarz dłońmi. Wyglądał na… przestraszonego?
-Co było w tym śnie? – spytałam, patrząc na jego niespokojne spojrzenie. Złapał mnie za ręce i powiedział cicho.
-Czego nie było. Raczej kogo… Ciebie. –Ścisnęłam mocniej jego dłoń, i chociaż na początku pomyślałam, że to tylko głupi koszmar, wyraz jego twarzy mówił zupełnie coś innego. –Chodź tu do mnie – rozłożył swoje ramiona, w które z chęcią się wtuliłam. Jak zawsze szczelnie mnie przytulił i czułam, że nic mi nie grozi.
-Hej, nigdzie się nie wybieram – powiedziałam po chwili, całując miejsce na jego klatce piersiowej.
-Obiecujesz? Nie odejdziesz? – zdziwiły mnie te pytania, zwłaszcza, że Shannon nie wyglądał na bardziej odprężonego niż przed chwilą.
-Skąd Ci to przyszło do głowy? – odchyliłam się powoli, posyłając mu subtelny uśmiech. –Obiecuję – powiedziałam, patrząc mu w oczy i dopiero w tamtym momencie jego napięta twarz nabrała spokojnego wyrazu, a ciało się odprężyło.
-Kocham Cię, Alex – powiedział cicho, całując moje czoło.
-Wiem, a ja kocham Ciebie…
Byłam taka naiwna. Dlatego mnie o to poprosił, bał się, że kiedyś się dowiem. Był kurewsko bezczelny, przypominając mi o tym!
Zauważyłam to po chwili. Była zupełnie inna niż krople deszczu. Ta się różniła, bo była to łza- jego łza.
 –Proszę… - wyszeptał pod koniec. Wszystko to powoli rozdzierało mi serce- to co mówił, to jak wyglądał i to, że po raz pierwszy zobaczyłam go płaczącego. Po chwili, kiedy wpatrywaliśmy się w siebie bezsilnie, pokiwałam głową na boki.
-Alex? – powiedział cicho, a ja miałam dość tego, że w tej sytuacji to ja miałam czuć się winna temu, że go zostawiam, kiedy on zrobił coś takiego.
-Nienawidzę Cię – powiedziałam na tyle głośno, na ile pozwalał mi płacz.
-Nieprawda – wyszeptał. Oczywiście, że wciąż go kochałam. Ale to nie miało już najmniejszego znaczenia. Zatrzasnęłam drzwi i kazałam kierowcy jak najszybciej odjechać, nie ważne w jakim kierunku. Zostawiłam go samego i chociaż starałam się oprzeć nie udało mi się, i obróciłam się spoglądając na parking przez tylną szybę. Stał przy chodniku, cały mokry, chowając twarz w dłoniach. Wciąż płakał.

Nie wiedziałam co robić, gdzie jechać. Wiedziałam, że to nienajlepszy pomysł, ale podałam adres Labu. Przez całą drogę zastanawiałam się, czy Jared o tym wiedział, chociaż znałam odpowiedź, dlatego znów kazałam kierowcy zaczekać. Weszłam do domu zapłakana, do czego przywykłam tamtego wieczora.
-Alex, jesteś! Wszędzie Cię szukamy. Muszę zadzwonić do Shannona, czy Ty płaczesz? – podszedł do mnie i położył rękę na moim ramieniu, którą od razu odtrąciłam.
-Wiedziałeś? – spytałam cicho, zdobywając się na spojrzenie mu w oczy.
-Alex, ja…
-Pytam, czy o tym wiedziałeś?! – krzyknęłam.
-Tak. – powiedział z rezygnacją w głosie.
-Kto jeszcze? – po cholerę dalej drążyłam. A no tak, chciałam dowiedzieć się, czy wszyscy przyjaciele kłamali mi w oczy każdego cholernego dnia.
-My wszyscy tutaj. To było na urodzinach Shannona, ale wszyscy byli pijani… - nie słuchałam go dłużej. A więc to prawda. Ludzie, którzy byli niemal jedynymi bliskimi osobami okazali się być kłamcami. Jonni- pomyślałam od razu.
-Jonni też? – bałam się tego pytania. Nie wytrzymałabym, gdyby potwierdził.
-Nie, oczywiście, że nie – odpowiedział szybko, a ja już wiedziałam, gdzie się schowam. –Alex, proszę, porozmawiajmy. Chcieliśmy dla Ciebie jak najlepiej, uwierz.
-Cóż, średnio Wam wyszło. Dziękuję – powiedziałam przez łzy. Wbiegłam po schodach, przypominając coś sobie: Jeszcze raz ścisnęłam dłoń i zamknąwszy oczy rzuciłam mały brelok z kluczami za siebie. Rozejrzałam się dookoła, ale nigdzie ich nie zobaczyłam, więc uznałam, że najpewniej wleciały pod którąś z komód. Nie szukałam ich, przecież nie będą mi już potrzebne. Wleciałam do byłej sypialni Shannona i rzuciłam się w poszukiwaniu kluczy.
-Cholerne klucze!!! – krzyczałam, kiedy nie mogłam ich znaleźć. Wreszcie zobaczyłam odbicie się światła i zajrzałam pod komodę, gdzie daleko przy ścianie leżały moje kluczki do mieszkania w Nowym Yorku. Kiedy wychodziłam usłyszałam wołanie Jareda, ale starałam się zignorować ochotę powrotu i wtulenia się w jego ramiona, jakby to miało jakkolwiek pomóc.
-Lotnisko LAX – to już ostatni adres, jaki podałam taksówkarzowi. Ciężko było mi nawet wypowiedzieć tą nazwę, ale nie miałam innego wyjścia. W dzień taki jak ten moje lęki ustąpiły miejsca poczuciu chyba nie potrafię nawet tego nazwać.

Cały czas płakałam, a kiedy po dwóch godzinach spędzonych na lotnisku nadszedł czas na mój lot do Richmond nie wiedziałam, co się ze mną właściwie działo. Nie wiedziałam też czy moje policzki mokre są z powodu Shannona i tak zwanych przyjaciół czy ogromnego strachu- przecież właśnie odlatywałam do Richmond.

Po kilku godzinach, które myślałam że naprawdę nigdy się nie skończą, wylądowaliśmy. Miałam ochotę położyć się na krzesełkach w poczekalni i nigdy się stamtąd nie ruszać. Byłam w mieście gdzie nie miałam miejsca do spania i nikogo, kto mógłby mnie przygarnąć. Jedynie trzy pomniki na cmentarzu, które były dla mnie wszystkim. I to właśnie tam pojechałam.
Nie musiałam nic mówić, po prostu ułożyłam się na trawie przed kamiennymi tabliczkami i leżałam tak, rozmawiając z Nimi w myślach. Wiedziałam, że doskonale mnie rozumieli, prawdopodobnie lepiej niż ja sama. Spędziłam tam kilka godzin w kompletnej ciszy, przerywanej jedynie własnymi szlochami. Chciałam zostać tam na zawsze, ale wiedziałam, że nie mogłam. Dlatego wyciągnęłam telefon i trzęsącymi się rękoma włączyłam go. Czekało mnie ponad trzydzieści nieodebranych połączeń i zapchana skrzynka głosowa, ale ja wybrałam małą, żółtą ikonkę wiadomości.
-Jasna sprawa! A propo jasnych… te szpilki zostawiasz słoneczko, w ramach… przyjmijmy, że będzie to depozyt w ramach powrotu – schowała za plecami jedną z moich ulubionych par, ale miałam jakiś dobry dzień, więc postanowiłam przyjąć naszą małą umowę. I tak nigdy nie wrócę po te buty do Nowego Yorku.
Przed oczami stanął mi obraz Jonni, która wypowiedziała te słowa w przeddzień mojego wyjazdu do LA. Tak więc wybrałam jej numer i ocierając łzy z ekranu telefonu napisałam: ‘Oddaj mi jasne szpilki.’ Po kilku minutach dostałam odpowiedź: ‘Alex co się stało…?’.
 Pożegnałam się z Rodzicami i Babcią i napisałam ostatniego smsa: ‘Będę za jakieś 3 godziny’, zanim wyrzuciłam telefon do kałuży…
 |*|
To chyba mój ulubiony rozdział i jestem z niego dumna. Mam nadzieję, że przynajmniej tym razem więcej osób podzieli się swoim zdaniem ze mną. Macie może jakieś pytania, w końcu to trochę 'przewrotny' rozdział. Piszcie co tylko chcecie! 
dziękuję
martyna

wtorek, 27 maja 2014

rozdział sześćdziesiąty trzeci


 Piątkowy dzień w pracy minął błyskawicznie. Niby wszyscy jak zawsze skupieni byli na swoich obowiązkach, ale temat jutrzejszego balu był obecny wszędzie. Po południu, kiedy skończyłam pracę zamówiłam taksówkę- nie chciałam prosić Shannona o auto- i pojechałam do Labu. Chciałam zobaczyć się z Jaredem i omówić godzinę wyjścia i inne potrzebne aspekty. Podróż nie trwała długo, mimo to przejażdżka w roli pasażera sporo mnie kosztowała. W drzwiach wejściowych powitała mnie Emma, machając na mnie od niechcenia dłonią. Od początku naszej znajomości niewiele się zmieniło- wciąż byłyśmy do siebie dość wrogo nastawione ale nie zamierzałam na siłę tego zmieniać, tak po portu musiało być.
-Gdzie Jared? – spytałam, rzucając torebkę na aneks kuchenny.
-Siedzi w salce, ale pracuje, więc łaskawie poczekaj – powiedziała oschle, stukając w ekran swojego telefonu.
-Okey – odpowiedziałam spokojnie, nie chcąc zaczynać niepotrzebnych kłótni. Zaparzyłam sobie kawę, pomimo popołudniowej pory- w domu Leto również smakowała wyśmienicie. Następnie przeszłam się sama po ogrodzie, a kiedy wróciłam, Jareda wciąż nie było na horyzoncie. Nie chciałam się narzucać, ale nie miałam za dużo czasu, musiałam popracować jeszcze w domu. Wzięłam do ręki duży kubek z życiodajnym płynem i ruszyłam na poszukiwania bruneta. Po chwili zobaczyłam go w pomieszczeniu z mnóstwem komputerów. Nigdy tam nie byłam i domyślałam się, że to służbowa część domu. Zapukałam kilka razy, ale miał na uszach słuchawki, więc pewnie mnie nie słyszał. Weszłam do pokoju, podchodząc do jednego stanowiska. Było to jasne pomieszczenie z kilkunastoma biurkami, na których stały komputery, drukarki, miksery i inne przeróżne urządzenia, których zapewne nawet nie potrafiłabym włączyć.
-Co robisz? – zdjęłam Jaredowi duże słuchawki z uszu, zachodząc go od pleców.
-Alex? – zdziwił się, a po chwili wstał i przywitał ze mną przyjacielskim uściskiem.
-Nie chciałam Ci przeszkadzać, ale muszę niedługo być w domu, naprawdę mam sporo pracy.
-W porządku, właśnie skończyłem – powiedział z dumą, zamykając różne okna w komputerze.
-Co takiego?
-Takie tam, nic ważnego – machnął szybko ręką.
-Jareeeeeed, powiedz mi – posłałam mu szeroki uśmiech, o którego moc nigdy bym go nie podejrzewała.
-Dlaczego Ty jesteś taka ciekawska? To spot reklamowy Hard Summer – dodał po chwili, poddając się.
-Hard Summer? – powtórzyłam głośno nazwę, szukając w myślach miejsca, w którym gdzieś już o tym słyszałam. –Wiem! To ten festiwal.
-Dokładnie, a w tym roku to ja promuję go swoim video. Chcesz zobaczyć? – spytał podekscytowany.
-Jasne, pokazuj! – ucieszyłam się, kiedy Jared włączył krótki film. Po kilku minutach oglądania publiczności i wszechobecnej zabawy naprawdę zapragnęłam się tam znaleźć.
-I co myślisz? –spytał pewny siebie. –Geniusz?
-Niechętnie to przyznam, ale tak. Nie znam się na technicznych stronach tego wszystkiego, ale mogę Cię zapewnić, że jako zwykły, szary konsument w stu procentach kupuję tą reklamę!
-I oto chodziło! – ucieszył się. Przysiadłam na jego biurku i nie wiem skąd wziął mi się ten pomysł, ale zagadnęłam:
-To w sierpniu, tak? – odpowiedział mi cichy pomruk. –W takim razie kogo zabierasz?
-Przyjaciół – rzucił naturalnie, na co zaśmiałam się pod nosem.
-Chodziło mi o to, z kim idziesz? – sprecyzowałam pytanie, puszczając mu ‘oczko’.
-Alex… - jęknął, chowając twarz w dłoniach.
-No co? Chciałam tylko zapytać – broniłam się. –Swoją drogą, mógłbyś się kimś zainteresować – podjęłam heroiczną próbę walki z tym tematem. Trzymajcie za mnie kciuki.
-Nie dzięki, nie mam na to czasu – powiedział trochę zbyt dobitnie.
-Jared… - westchnęłam – Nie pogrążaj się, i tak sięgasz już mułu.– Zaśmiałam się mając nadzieję, że rozładuję atmosferę, która przez moje dociekanie stała się trochę niezręczna.
-To nie jest takie proste – obrócił się na krześle, patrząc w moją stronę.
-Wiem, ale żeby coś było należałoby spróbować, nie uważasz?
-Nie będę starał się o byle kogo – jego wzrok powędrował gdzieś za moimi plecami.
-Nikt nie każe Ci skakać jak piesek. Wystarczy, że nie będziesz każdego od siebie odtrącał.
-Alex, lubię być sam – spojrzał mi w oczy i nie ważne jak dobrym mógłby być aktorem, ja wiedziałam, że to kłamstwo.
-Nie, to nic fajnego – powiedziałam, lekko zamyślona. Przypomniałam sobie dni, kiedy nie było ze mną Shannona. Od zawsze miałam Jonni, ale ona nie mogła zastępować mi rodziny, przyjaciółki i mężczyzny. –Też tak kiedyś myślałam, ale tylko na siłę wpierałam to do swojej świadomości.
-Okey – odpowiedział zdawkowo. Cóż za dyplomata… -Nie lubię ograniczeń – powiedział po chwili.
-Nie każdy związek to ograniczenia – nie wiem dlaczego tak walczyłam, chcąc pokazać mu nieszkodliwość miłości. Chyba naprawdę chciałam, żeby był szczęśliwy. Żeby znalazł kogoś, z kim mógłby robić wszystko- jak ja z jego bratem.
-Zawsze – odpowiedział pewnie. –Przywiązanie jest ograniczeniem samego siebie. A przecież przywiązujemy się do każdej głupiej rzeczy, nie mówiąc już o ludziach.
-Masz rację, ludzie przywiązują się do siebie, ale nie oznacza to kontroli, wiem coś o tym.
-Ty i Shannon to zupełnie coś innego. Wy w ogóle jesteście poza normami – zaśmiał się, a ja chętnie razem z nim.
-Trochę – wzruszyłam ramionami z uśmiechem na twarzy. –Ale to tylko potwierdza, że nie ma żadnych głupich zasad, Ty decydujesz jak to wszystko wygląda i jak się toczy.
-Pieprzenie. O niczym się nie decyduje – znów jego wzrok powędrował w niewiadome mi miejsce, pozwalając na zamyślenie. Czy w tych momentach myślał o Cameron? Rozmawialiśmy kiedyś o niej, wiem, że bardzo ją kochał ale czy to o związku z nią ciągle mówi?
-Miłości nie zaplanujesz. Tanie, ale prawdziwe – zaśmiałam się pod nosem i szturchnęłam bruneta, dzięki czemu oczy Jareda znów przybrały wyraźną barwę niesamowitego, głębokiego niebieskiego.
-Miłości nie, ale Hard Summer już tak!
-Zwłaszcza, kiedy jest się w tym cholernie dobrym! – znów posłaliśmy sobie szerokie uśmiechy, wracając do naszej dziwnej, codziennej relacji.
-Zgadzam się!
-Debil – wywróciłam młynka oczami, śmiejąc się.
-Czyli załatwione, na Hard idziesz ze mną. Nie marudź – dodał po chwili, chociaż wcale nie miałam tego w planach. –Przysługa za przysługę.
-Chętnie, Panie Leto – przesunęłam się po biurku, zeskakując na jego kolana. Stęknął głośno, wypominając mi moją wagę, ale kiedy oberwał za to w ramię, przestał się czepiać.
-Od zawsze Cię lubiłem, młoda – powiedział niskim, zabawnym tonem.
-Ha, jasne! – prychnęłam. –Od początku mnie obrażałeś i kłóciłeś się ze mną na każdym kroku – zarzuciłam ręce na jego szyję, a on podtrzymywał rękoma moje nogi.
-Miałem powód – bronił się, ale nieskutecznie. –Poza tym dalej czekam na swoją wodę!
-Kupię Ci, sknero. Całą zgrzewkę! – zaśmiałam się, a Jared lekko podrzucił mnie na swoich kolanach.
-I tak ma być, słuchaj się mnie. – próbował zachować powagę, ale średnio mu to wyszło. Zresztą, jak zawsze. Jeszcze chwilę się powygłupialiśmy, ustaliliśmy godzinę jutrzejszego spotkania i wkrótce się pożegnaliśmy.
Po drodze odebrałam od Vicki biżuterię, którą obiecała mi pożyczyć i tak jak zapewniała- była piękna. Do domu wróciłam koło dziewiątej wieczorem. Na dworze zaczynała się letnia szaruga, chociaż wciąż było bardzo ciepło. Nie miałam ochoty siadać do komputera, ale musiałam się tym zająć. Kiedy weszłam do mieszkania, Shannon siedział na kanapie, przeglądając stos papierów. Chciałam wtedy podejść do niego, zwyczajnie przywitać się niewinnym pocałunkiem i spytać, co właśnie robi. Ale dlaczego miałabym się tym interesować, skoro jego nie obchodzą moje zajęcia? Dlatego w przedpokoju ściągnęłam buty i żakiet, torbę odwiesiłam na śliczne, chromowane haki i poszłam do kuchni mając nadzieję na znalezienie czegoś na kolację.
-I jak było? – spytał Shannon, dalej zajmując się swoimi papierami.
-Okey – rzuciłam, wyciągając kilka pomidorów.
-To wszystko? – powiedział, nawet się nie odwracając. Westchnęłam, nie wiedząc, co chciałby wiedzieć i przede wszystkim dlaczego, skoro go to nie interesowało.
-W pracy robiłam to samo co zawsze, ale jeśli tak bardzo chcesz wiedzieć, wszyscy w kółko rozmawiali o jutrzejszym balu, na który nie chcesz ze mną iść – wyklepałam, zupełnie jak małe dzieci, nie potrafiące dobrze recytować.
-Alex, czy my naprawdę musimy się o to kłócić? – podniósł się z kanapy i powoli podszedł do kuchni. Wow.
-Przecież się nie kłócimy. Nie chcesz iść, okey. Nie chcesz ze mną iść – podkreśliłam- okey. Ale ja nie zamierzam tego odpuścić, więc poprosiłam Jareda, który nie ma problemu z tym, żeby mi pomóc.
-Przestań w końcu go tak idealizować – jęknął, odrobinę zdenerwowany.
-Nie robiłabym tego, gdybym nie miała powodu – kroiłam pomidory i cebulkę, z każdym jego zdaniem- coraz szybciej.
-Oh, pewnie, bo Jared jest taki wspaniały!
-Co? – zaśmiałam się. –Nie zachowuj się jak dziecko.
-Teraz to Ty je przypominasz, wytykając na każdym kroku jaki to jestem zły, a on cudowny. Jakieś głupie pomysły, chcesz, żebym był zazdrosny czy coś? O własnego brata? Od razu Ci powiem: n i e  jestem. –Był. To było widać gołym okiem.
-Musiałbyś być głupim – powiedziałam, bo tak też myślałam. Każdy wiedział że z Jaredem tylko się przyjaźniliśmy. Okej, byliśmy blisko, ale nigdy  z a  blisko.
-Taa – mruknął, wracając do pokoju. Nie chciałam się z nim kłócić a na pewno rozmawiać w taki sposób. Ale on już nawet nie chciał mnie słuchać, na powrót zajęty był swoimi sprawami. Trudno, załatwimy to jutro, może kiedy na balu nie zbłaźnię się przed najważniejszymi ludźmi w branży, będę bardziej skłonna do rozmowy z moim narzeczonym, którego chyba mało już obchodziłam.
*
Każda sobota w naszym domu zaczynała się nie wcześniej, jak w południe. Z tego co było mi wiadomo, cały ten bal zaczynał się jakoś o 18, więc według rozumowania Alex- nie miała ani chwili do stracenia. Mógłbym spróbować zrozumieć jak sześć godzin może nie wystarczyć na przyszykowania się do święta bufonów, ale najlepsi już próbowali… i polegli.
Zszedłem na dół, gdzie Alex urzędowała już w kuchni. W całym mieszkaniu rozbrzmiewała płyta chłopaków z Bastille, których nawet polubiłem, dzięki tej księżniczce przed kuchenką.
-Cześć – powitała mnie z uśmiechem, co już było trochę dziwne.
-Czeeeść – odpowiedziałem zaskoczony, ale zamierzałem wykorzystać tą okazję.
-Znaj moją dobrą wolę i siadaj, zaraz będą naleśniki – wywróciła oczami, a ja podszedłem i stanąłem za nią. Nie odwróciła się, nic nie powiedziała, więc pochyliłem się na talerzem ze stosem naleśników i pocałowałem Alex w policzek.
-Dalej jest mi przykro, że nie chcesz ze mną iść – powiedziała, co nieco ostudziło mój zapał. Nienawidziłem się z nią kłócić, ale wiedziałem, że ten jej bal to będzie katastrofa.
-Idziesz z Jaredem, będziecie się dobrze bawili. – Nie powiedziałem tego zgryźliwie. Okey, przyznaję, byłem odrobinę zazdrosny, kiedy dowiedziałem się z kim tam będzie ale kiedy się nad tym zastanowiłem byłem zadowolony, że moje miejsce zajmie mój brat, któremu ufam, a nie jakiś przypadkowy kutas z jej kancelarii czy inny nieudacznik.
Po wspólnym śniadaniu nie było już tak wesoło jak z samego rana. Znów na siebie nakrzyczeliśmy, chociaż nie chciałem tego robić. Ale to ona zawsze mnie do tego prowokuje, i ma tego świadomość.
Po południu, koło piętnastej Alex znowu gdzieś wyszła, chyba po zakupy, a ja zostałem w domu. Miałam tysiące stron umowy do przeczytania i chociaż nie znałem się na tym za dobrze, chciałem wiedzieć o co chodzi naszej wytwórni, kiedy żądają 30 milionów dolarów. Siedziałem tak sam w mieszkaniu, a dochodziła szesnasta. Znów poczułem pustkę, tak, jak to bywało, kiedy mieliśmy przerwę w trasie i całymi dniami odpoczywaliśmy w domu. Lubiłem przesiadywać w Labie, to był nasz wspólny dom, jednak kiedy nie było tam naszych przyjaciół, było tam pusto, cicho i dziwnie. I choć nasze mieszkanie było przytulne i nie tak duże, znów czułem się nieswojo. Nie lubiłem kiedy Alex ze mną tutaj nie było. Tak naprawdę to ona nadawała temu miejscu wszystkiego, co najlepsze. Bez niej było po prostu smutno, zwłaszcza, że znów się do siebie nie odzywaliśmy.
Leżałem na kanapie w salonie, bezmyślnie oglądając telewizję. Jak zwykle, nie było tam nic ciekawego. W pewnej chwili spojrzałem na ceglaną ścianę, obwieszoną zdjęciami. Kiedy zobaczyłem roześmianą twarz brunetki od razu się uśmiechnąłem, chociaż nawet nie byłem tego świadomy. Wstałem i podszedłem bliżej, oglądając z bliska zdjęcia, które znałem na pamięć. Cholera, wiedziała co robi, kiedy je tu przywieszaliśmy. Za każdym razem wpędzają mnie w poczucie winy. Jak ja w ogóle mogłem pozwolić na kłótnię między nami? Na to, żeby była przeze mnie zła i smutna? Gdzie są Ci wszyscy ludzie, którzy powinni mnie wtedy kopnąć w dupę i przypomnieć, jaki ze mnie kutas?! Byłem pewny, że cały ten bal to będzie pomyłka, gdzie kilka godzin przesiedzimy między gburowatymi ludźmi i nie śmiesznymi żartami, ale skoro Alex na tym zależało… Nie miałem pojęcia jak mogła woleć to od imprezy Jamiego, ale cóż. W końcu może po kilku kieliszkach wina razem będziemy śmiali się z pozostałych, oby.
*
Wpadłam do domu ‘odrobinę’ za późno. Trochę zasiedziałam się u Vicki, która pomogła mi z fryzurą. Teraz miałam godzinę do przyjazdu Jareda i lepiej, żebym się nie spóźniła. Shannon wołał mnie kilka razy, ale nie miałam czasu na rozmowę. Zamknęłam się w łazience, włączając iPoda narzeczonego. Wzięłam kąpiel z ulubionym płynem do kąpieli, który pachniał lawendą, następnie w czarnej bieliźnie stanęłam przed lustrem, nakładając makijaż. Na szczęście włosy pozostały w dobrym stanie, więc nie musiałam już nic z nimi robić. Mały zegarek na szafce wskazywał 17:30 a mi pozostała tylko sukienka. Weszłam do sypialni, rzucając mokry ręcznik na łóżko. Ściągnęłam czarną folię ze swojej kreacji i o mało jej nie upuściłam, kiedy usłyszałam głos Shannona:
-Pospiesz się, nie mamy dużo czasu. –Obróciłam się ze zdziwieniem wymalowanym na twarzy. Nie wiedziałam co dokładnie spowodowało u mnie taką reakcję- to, że Shannon stał przede mną w garniturze, czy to, że zaraz przed przyjęciem zdecydował się pójść. Chyba to mieszanka tych dwóch czynników tak zadziałała, na co Shannon śmiał się ze mnie pod nosem.
-Dalej będziesz tak stała? – podszedł do mnie powoli, wystawiając ręce w moją stronę. Trwało to tylko kilka sekund, ale ja zdążyłam zlustrować go od stóp do głów. Nigdy wcześniej nie widziałam go tak ubranego, zwłaszcza, że od zawsze powtarzał, że nienawidzi garniturów. Nie wiedziałam, jak mógł tak mówić, skoro stojąc przede mną wyglądał wspaniale. Przyzwyczaiłam się już do widoku mojego narzeczonego i tego, że był naprawdę przystojnym mężczyzną, ale gdybym dziś zobaczyła go po raz pierwszy zakochałabym się na nowo i chyba to zrobiłam.
-Alex – zaśmiał się kolejny raz i ujął moje dłonie. –Wiedziałem, że to zły pomysł, wyglądam jak palant – westchnął.
-Nie wyglądasz! – zaprzeczyłam. Miał na sobie czarną koszulę, na górze zawiązany czarny, cienki krawat, a do tego ten sam kolor marynarki i dość dopasowane spodnie. Ciemne, lekko potargane włosy i lekki zarost dawały zniewalający efekt. –Od dzisiaj chodzisz tylko w garniturach – powiedziałam, przybliżając się do niego. Złapałam za patki marynarki, kiedy wzrok Shannona znajdował się odrobinę nade mną.
-Za to Ty codziennie chodzisz tak. – dłonią przejechał po moich niczym nie okrytych plecach, zatrzymując się na pośladkach. Po ciele przeszło przyjemne ciepło, które pozostawiło po sobie ‘gęsią skórkę’.
-Ale… dlaczego jesteś tak ubrany? – otrząsnęłam się z ‘małego’ szoku, który wywarł na mnie mój własny narzeczony i postanowiłam ostatkiem sił oprzeć się jego sztuczkom.
-Idę z Tobą – powiedział, przewracając oczyma. Niemal nie podskoczyłam z radości, ale postanowiłam tego nie okazywać.
-Jeśli Cię zabiorę – odpowiedziałam, odchrząkując.
-Wierciłaś mi dziurę w brzuchu przez kilka dni, dla Ciebie ubrałem się jak idiota i jestem gotowy na kilkugodzinną kolację z nudnymi ludźmi, więc zrób mi tą przyjemność i pójdź ze mną na ten bal – pochylił głowę i wyciągnął do mnie rękę, na co głośno się zaśmiałam.
-Dobra – rzuciłam, powstrzymując kolejną salwę śmiechu. –Ale co z Jaredem?
-Na pewno się ucieszy.
-Nie jestem taka pewna, wyglądał, jakby naprawdę chciał się tam pojawić. – wróciłam do odpakowywania swojej sukienki. Po kilku minutach zabrzmiał dzwonek do drzwi. Shannon zszedł otworzyć, zapewne bratu. Po niecałym kwadransie zeszłam gotowa na dół, a obaj mężczyźni zabawnie gwizdnęli.
-Bardzo śmieszne – wywróciłam młynka oczami.
-I co teraz? Jednak bierzesz tego wieśniaka? – zaśmiał się Jared, spoglądając na bruneta.
-To raczej on zabiera mnie – uśmiechnęłam się, podchodząc do chłopaków.
-Czyli nie jestem Ci już potrzebny. –Nie chciałam, żeby tak wyszło, a już na pewno nie chciałam, żeby Jared poczuł się… wykorzystany.
-Możesz spokojnie iść do Jamiego i wytłumacz mu naszą nieobecność – powiedział Shannon, kiedy nagle wpadłam na pewien pomysł. Nie mogłam wybierać między braćmi, zwłaszcza, że jeden z nich był moim upartym narzeczonym.
-Możemy pójść w trójkę – spoglądałam to na Shannona, to na jego brata, czekając na reakcję. –I tak wszędzie chodzicie razem, więc bierzcie kluczyki, nie mamy czasu.
*
Po kilkunastu minutach podjechaliśmy pod duży, jasny budynek, który był restauracją z –jak głosiła nazwa i oświetlone oznaczenia koło niej – pięcioma gwiazdkami. Nareszcie, niech ten wieczór się już zacznie – pomyślałam, kiedy wysiadaliśmy z auta, które przejął od nas młody chłopak w czerwonym uniformie. Byłam podekscytowana i już nie mogłam doczekać się przebiegu całego wieczoru, zwłaszcza, że w końcu moi znajomi z kancelarii będą mogli poznać Shannona a do tego Jareda i już wtedy wiedziałam, że razem zrobią furorę. Ale przede wszystkim dzięki ich obecności czułam się pewniej wśród tych wszystkich ludzi, którzy wręcz ociekali przepychem, kiedy ja dopiero powoli wchodziłam w cały ten świat. Powoli zaczynałam wierzyć, że tabliczka z moim nazwiskiem pojawi się na drzwiach mojego gabinetu szybciej, niż sądziłam.

|*|
Shannon jednak się złamał, co Wy na to? Powinien być bardziej stanowczy? Piszcie jak wrażenia :) 
Dzisiaj dodatkowo proszę Was o komentarz, nie tylko ze względu na nowy rozdział, ale mam do Was pytanie i chciałabym, żeby każdy z Was na nie odpowiedział. Moja koleżanka napisała wspaniałą, marsową miniaturkę, więc chcielibyście, żeby pojawiła się tutaj? Przeczytacie? NAPISZCIE po prostu tak, lub nie ;)
dziękuję
martyna

niedziela, 25 maja 2014

rozdział sześćdziesiąty drugi


Minęły dwa tygodnie od mojego krótkiego i szczęśliwie zakończonego spotkania z Willem. Przez kilka dni w mojej głowie wciąż siedziała myśl, że gdzieś za rogiem może pojawić się jego sylwetka, więc byłam bardziej uważna. Kiedy wychodziłam z domu czy kancelarii rozglądałam się dookoła z lekkim strachem, ale w końcu postanowiłam, że nie mogę żyć tak przez cały czas. Poza tym wiedziałam, że przy Shannonie nic mi nie groziło, zawsze obroniłby mnie przed innymi a już na pewno sam by mnie nie skrzywdził – tego byłam pewna.
W pracy mój zakres obowiązków niewiele się zmienił, zupełnie jak nastawienie Kristen wobec mnie. Każdego dnia średnio kilka(naście) razy słyszałam jakieś zarzuty, ale powoli się do tego przyzwyczajałam. Nie mogę powiedzieć, że zaczynałam to lubić, bo jej uwagi były lekko mówiąc krzywdzące, jednak wiedziałam, że ta jedna niedogodność nie może zrujnować mi marzenia, aby w przyszłości zasiadać w tej kancelarii na stanowisku adwokata. Wiedziałam, że przede mną długa droga, ale od czegoś musiałam zacząć, na przykład od napisania chyba milionowej z rzędu apelacji. Skończyłam ją równie szybko jak kilkanaście wcześniejszych, zebrałam je do jednej teczki i zaniosłam do recepcji, gdzie miały zostać wysłane do sądu.
-Okej, naprawdę jesteś szybka – zdziwiła się Monica. To blondynka średniego wzrostu, która zajmowała się prawem rodzinnym w naszej kancelarii. Polubiłyśmy się, chociaż Margo i tak była moim numerem jeden wśród całego towarzystwa.
-Mówiłam, lepiej uśmiechaj się do szefów, bo niedługo zabierze Ci posadkę – zaśmiała się Margo, która podjadała ciastka, schowane za monitorem komputera.
-Bez przesady, na razie dalej jestem na etapie ‘masz, miłej zabawy’ rzucone wrednym głosem do cna przesiąkniętym jadem, które słyszę codziennie od jędzy – uśmiechnęłam się sarkastycznie, a po chwili rozglądałyśmy się dookoła szukając podmiotu naszych żartów, za które Kristen skróciłaby nas o głowy.
-Każdy od tego zaczynał. No, oprócz tej wrednej księżniczki, która wpieprza ciacha i nawet się nie podzieli! – rzuciła Monica, zabierając dziewczynie słodką przekąskę.
-Nie jedz, bo nie zmieścisz się w sukienkę na bal – odgryzła się blondynce, natomiast mnie zainteresowało ostanie słowo z jej wypowiedzi.
-Jaki bal?
-Ten wielki? – Monica popatrzyła na mnie z nienaturalnie dużymi oczyma.
-A no tak, wielki bal, zapomniałam! – kolejne sarkastyczne zdanie z moich ust - chyba powinnam zmniejszyć ich ilość, jeśli chciałam mieć kolegów w pracy.  
-Super żart, ale poważnie, nic nie wiesz?
-Nie sądzę – odpowiedziałam, chociaż obydwie wyglądały jakbym dalej żartowała.
-Chodzi o bal adwokatów z całej Californii. To coroczna impreza, w której uczestniczą tylko najlepsze i największe kancelarie, a my zawsze jesteśmy zaproszeni. Tak, to kilkugodzinna potańcówka niezłych bufonów, ale czasami naprawdę jest śmiesznie, bo wszyscy zachowują się tam jakby połknęli kij! – Margo zaśmiała się, ukazując białe zęby, ubrudzone czekoladą.
-Niektórzy Panno Ramsey są świadomi stanowiska, jakie zajmują. – to była Kristen. Weszła do głównego holu, niosąc ze sobą kilka segregatorów. Przysięgam, że pomimo późno lipcowego upału w pomieszczeniu od razu zrobiło się chłodniej i z pewnością nie był to przypadek.
-Dlatego jako recepcjonistka w firmie ojca jem sobie ciastka – powiedziała wesoło Margo a ja razem z Monicą już odmawiałyśmy za nią modlitwy. Zazdrościłam jej, że tak swobodnie może się tutaj czuć, bo chociaż ja każdy dzień spędzałam zadowolona z tego, gdzie się znajdowałam, czułam niepokój, kiedy w pobliżu pojawiała się ruda jędza.
-Wspaniały popis swojej pozycji Panno Ramsey, ale zapewniam, że na nikim nie robi to wrażenia. A teraz proszę wysłać te materiały kurierem do sądu. I radzę zająć się tym teraz, a nie tracić czas na zbędne plotki o balu, na który Pani Batch i tak nie zostanie zaproszona.
-Oh, oczywiście, że będzie – między Kristen a Margo odgrywała się mała walka i to o moją osobę. Czas wiać!
-Przypominam, że Pani Batch jest tutaj w charakterze aplikantki – powiedziała zgryźliwie, a ja zaciskałam pięści. Miałam już dosyć takiego traktowania, ale w tamtej chwili mogłam liczyć tylko na obronę Margo, która radziła sobie doskonale.
-Która pracuje tu za czterech. Nie ważne, przekonamy się w sobotę – odpowiedziała blondynka, kończąc rozmowę. Po chwili ponownie zostałyśmy w holu w trójkę. Ja i Monica jakbyśmy wrosły w ziemię, natomiast blondynka w conversach nuciła pod nosem.
-Tylko nie przynieś mi wstydu brzydką sukienką – powiedziała po chwili, zwracając się do mnie.
-Co? Nie, słyszałaś, nigdzie nie idę. Zresztą nie sądzę, że byłabym tam mile widziana.
-Przestań gadać i dzwoń do kogo trzeba, że najbliższą sobotę masz zajętą balem prawniczym.
-Witam Panie, czyżby temat naszego cudownego przedsięwzięcia? – dołączył do nas Pan Smith, więc szybko i równo się z nim przywitałyśmy.
-Kristen zapewnia, że Alex się nie pojawi.
-W porządku Margo – przerwałam jej, zażenowana. –To oczywiste, że mnie tam nie będzie. To święto adwokatów – posłałam nieśmiały uśmiech, czując się jak kretynka.
-Panno Batch, jak Pani zauważyła, nasza kancelaria liczy niewielu pracowników, natomiast są to absolutni specjaliści w swoich dziedzinach. Pani również nie dostała swojego stanowiska za ładne oczy, chociaż przyznaję, gdyby było to jedyne kryterium, witalibyśmy się w tym samym gronie – powiedział wesoło a ja czułam, jak policzki mi płoną. –Dlatego będzie nam miło, jeśli i Pani będzie reprezentowała naszą kancelarię. Poza tym to całkiem fajna zabawa – uśmiechnął się do wszystkich.
-Mówiłam, dzięki Roger – powiedziała zadowolona Margo, która wymieniała porozumiewawczy wzrok z Monicą.
-Dziękuję za zaproszenie, będę na pewno.
-Okey, a teraz proponowałbym wracać do pracy – Pan Smith poklepał Monicę lekko po ramieniu, po czym na powrót schował się w swoim biurze.
-Margo, pewnego lipcowego dnia wszyscy będą cieszyć się pogodą w tym przeklętym, gorącym mieście, ale dla Ciebie jednego poranka słońce już nie wzejdzie! – powiedziałam przez zaciśnięte zęby, powstrzymując śmiech.
-O proszę, jaka wyszczekana! Przyjechała z Nowego Yorku i myśli, że może rzucać ulicznymi slangami! – zakpiła wesoła blondynka, którą z każdym dniem lubiłam coraz bardziej.
Przez resztę dnia nie mogłam odgonić swoich myśli od balu i kiedy tylko mogłam zarzucałam koleżanki pytaniami dotyczącymi sobotniej imprezy. Dowiedziałam się naprawdę sporo, a najważniejszą informację szczególnie zapamiętałam: to impreza dla bufonów, gdzie trzeba pokazać się od jak najlepszej strony. Średnio cieszyłam się z tej myśli, ale podekscytowanie zdecydowanie przewyższało jakiekolwiek obawy. Była środa, a ja już nie mogłam się doczekać. Kto wie, może podczas rozmowy z jakimiś ważnymi ludźmi dojdzie do poważnych tematów, z których skorzystam w przyszłości?
*
Wieczorem siedziałam przy komputerze, smsując z Jonni. Koło 21 do domu wrócił Shannon, którego od progu powitałam nowiną.
-Nie zgadniesz co będziemy robili w sobotę! – podbiegłam do niego, zarzucając mu ręce na szyję.
-Siedzieli w domu przez cały wieczór, a kiedy okolicę spowije mrok… - przyciągnął mnie do siebie, składając na mojej szyi delikatne pocałunki. Zaśmiałam się pod nosem, ciesząc się jego bliskością.
-Całą sobą jestem na tak, ale kiedy wrócimy z balu.
-Jakiego balu? – zaśmiał się, patrząc mi w oczy.
-Balu Californijskiej adwokatury! Jest co roku i zjeżdżają się tam wszyscy, którzy cokolwiek znaczą ze swoją kancelarią. Smith&Ramsey biorą w tym udział od lat, a w tym roku chcą, żebym była tam z nimi! Rozumiesz, ja? Zwykła Alex Batch, która zdaje tam tylko swoją aplikację. A co najlepsze Kristen powiedziała, że to oczywiste, że mnie tam nie będzie, a zaraz po niej rozmawiałam z Rogerem i powiedział, że bardzo by mu zależało. Shannon, słyszysz, zależałoby mu! – podskakiwałam w miejscu jak mała dziewczynka a brunet spoglądał na mnie z uśmiechem na twarzy.
-No cóż, w takim razie poczekam na Ciebie do późna. Ale dzisiaj też jest dzień. – dłońmi dotknął moich ud, a ja lekko zadrżałam.
-Poczekasz na mnie? – powtórzyłam, zdziwiona.
-Taa, niech stracę. Skarbie, chyba nie myślałaś, że pójdę wynudzić się tam kilka godzin? – otworzyłam szeroko oczy ze zdumienia, a Shannon widząc to dodał: -Wiesz, ile mamy teraz pracy, widzisz, o której codziennie wracam. Poza tym chciałbym trochę odpocząć w sobotę, zwłaszcza, że Jamie organizuje u siebie imprezę, o której chciałem Ci właśnie powiedzieć.
-W porządku, po prostu myślałam, że pójdziesz ze mną – powiedziałam po chwili. Cała radość nagle zniknęła i ‘wielki bal’ stał się teraz problemem.
-Przepraszam kochanie, ale na pewno nie – zaśmiał się cicho pod nosem. –Ale przecież nie musisz tam siedzieć, możemy razem miło spędzić czas u Jamiego. Wiesz jak wyglądają imprezy u niego – złapał mnie znów za dłonie, ale odeszłam na krok. –No co Ty, nie mów, że serio myślałaś o tym balu?
-Tak się składa, że całkowicie poważnie. To tak jakby część mojej pracy a poza tym wspaniała okazja na poznanie ludzi z branży o której zawsze marzyłam. – Byłam zdenerwowana, chociaż nie wiedziałam dokładnie dlaczego. Raczej zawiedziona, bo naprawdę myślałam, że Shannon ze mną pójdzie. Chciałam się z nim pokazać, bo przecież tak rzadko gdzieś wychodziliśmy. Poza tym ostatnio naprawdę dużo pracowali i wracał do domu późnymi wieczorami, więc każdy dzień wyglądał podobnie. Dla jasności- uwielbiałam tą rutynę, bo w niczym nie przypominała… nudy. Miałam przy sobie Shannona a to najlepsza nagroda, jaką tylko mogłam otrzymywać każdego dnia, ale myślałam, że ten jeden wieczór, jeden w całym roku moglibyśmy spędzić inaczej, niż na kolejnej imprezie. Zabawa z naszymi przyjaciółmi była zawsze dobra, ale jednak bal był dla mnie bardziej kuszącą propozycją.
-Wolisz siedzieć kilka godzin przy stole zastanawiając się, której z siedemnastu łyżeczek deserowych użyć zamiast dobrze bawić się u Jamiego? – spytał, podchodząc o krok.
-Tego jednego dnia, tak. Shannon, czy naprawdę nie możemy odpuścić sobie tej imprezy? Ten bal jest tylko raz do roku, to chyba nie takie poświęcenie?
-Jak chcesz, przecież Cię nie zatrzymuję. –Ałć, trochę zabolało.
-Chciałam żebyś poszedł ze mną, wiesz, żebyśmy poszli tam  r a z e m – uśmiechnęłam się lekko, czekając na jego reakcję.
-Alex, nie będę robił czegoś, co mnie kompletnie nie interesuje. Ale jeśli chcesz, mogę pójść do Jamiego sam.
-Oh, wiem, że możesz. Nawet będzie Ci to na rękę, bo nie będziesz musiał spędzać ze mną czasu. – Wyrwałam dłonie z jego rąk, odwracając się na pięcie. –Jak chcesz, idź do Jamiego, ale ja pójdę na ten bal, sama, bo to naprawdę takie poświęcenie, żeby odpuścić jedną imprezę w roku. Bo Ciebie kurwa nie obchodzi to, co ja bym chciała. Czy naprawdę cały czas zarzucam Cię swoimi zachciankami? Narzekam, że przychodzisz do domu późno? Czegoś Ci zabraniam czy kontroluję? Nie, ale jak poproszę Cię, żebyś poszedł ze mną na ważne dla mnie wydarzenie, Ty nie możesz odmówić sobie kolejnego chlańska. To aż tyle? Nie wydaje mi się, ale bardzo Ci kurwa dziękuję. – Szybkim krokiem podeszłam do lodówki, którą otworzyłam, chcąc, aby drzwiczki lodówki zasłoniły mu widok, kiedy łzy zdenerwowania, wzburzenia i smutku spływały mi po policzku.
-Zajebiste powitanie! – krzyknął z przedpokoju, ściągając buty i bluzę, czego nie zdążył zrobić zaraz po wejściu do domu.

Rzadko się kłóciliśmy, ale jednak był powód. Wzięłam do ręki karton soku pomarańczowego, zgarnęłam po drodze komputer i poszłam do sypialni, rzucając się na materac. Leżałam tak spokojnie, chcąc odreagować emocje. Bardziej niż zdenerwowanie, czułam smutek. Było mi przykro, że mój narzeczony ma kompletnie gdzieś moją pracę i rzeczy, które są dla mnie ważne. Codziennie widzę Margo, którą z pracy odbiera Brad, poza tym, mówi o nim na okrągło. Natomiast mój Shannon ani razu nie był w kancelarii, nie widział nawet mojego biura, z którego byłam dumna. Nigdy nie chciało mu się poznawać ludzi, z którymi pracuję. Nie specjalnie się tym przejmowałam, chociaż czasami było mi przykro, jednak nie widziałam w tym czegoś złego- po prostu nie chciał. Ale czasami mógłby chociaż udawać zainteresowanie. Ale przecież nie będę czekała na jego łaskę, pójdę sama. Tak, będę wyglądała jak kretynka, bo przecież Margo czy Monica wiedzą, że jestem zaręczona, ale cóż, przez Shannona będę się wstydziła i będę musiała kłamać, że nie mógł przyjść. Ale to zbyt ważne wydarzenie w świecie adwokatury, żeby mnie tam nie było- na razie byłam maleńkim trybikiem, ale pewnego dnia chciałabym być szanowanym adwokatem. Dlatego tak czy inaczej pójdę na ten bal, nawet sama… chwila! Mogłabym poprosić Jareda. Nie byłam pewna, czy zechce odmówić sobie imprezy przyjaciela, ale zawsze mogłam spróbować. Przynajmniej nie wyglądałabym jak frajerka, a dodatkowo Shannona trafi szlak.
*
Następnego dnia kiedy szykowałam się już do wyjścia, na dół zszedł Shannon. Nic nie powiedział, a ja też nie zamierzałam zaczynać sztucznej rozmowy. Oboje byliśmy uparci, co nie rokowało dobrze na najbliższe dni.
-O której wrócisz? – spytał, parząc sobie kawę.
-Nie wiem, później.
-Dlaczego?
-Idę po pracy z Vicki do centrum handlowego. Muszę kupić sukienkę.
-Czyli jednak idziesz na to cholerstwo dla sztywniaków.
-Oczywiście, i mam zamiar być jedną z nich. Biorę auto.
-Przypominam Ci, że jest moje – powiedział oschle. Urażona odrzuciłam kluczyki na kanapę i nie słuchając go więcej, wyszłam. Zadzwoniłam po taksówkę, która przyjechała po kilku minutach. Okej, zdecydowanie muszę kupić sobie auto.
*
W kancelarii każdy rozmawiał o nadchodzącym balu. Wszędzie czuć było podekscytowanie, dosłownie na każdym kroku. Podczas lunchu Margo i Monica zachęciły mnie do wspólnego posiłku i rozmowy o naszych kreacjach, ale odmówiłam. Musiałam zadzwonić do Jareda i byłam trochę zdenerwowana wybierając jego numer.
-Cześc Alex – powitał mnie, trochę zaspanym głosem.
-Cześć. Wybacz, że dzwonię, chciałam przyjechać, ale nie dostałam dzisiaj zgody na wzięcie auta.
-Dlaczego wyczuwam, że znów się pokłóciliście? – zaśmiał się cicho.
-Bo tak jest, ale wcale często się nie kłócimy! – zaprotestowałam. –Dobra, nie ważne. –powiedziałam, przegrywając krótką sprzeczkę między nami. – Chciałabym Cię o coś poprosić i zanim odmówisz pomyśl, że masz tylko jedną przyszłą bratową.
-Oho, zapowiada się nieźle, dawaj Batch – powiedział. Wzięłam głęboki oddech i przygotowałam się na kilkunastominutowe negocjacje. Nie dużo się pomyliłam, chociaż w mojej wyobraźni Jared ostatecznie odmówił, jednak rzeczywiście się zgodził. Nie było łatwo, ale kiedy upewniłam go, że Shannon nigdy się nie zgodzi, ulitował się nade mną, zapowiadając rewanż. Odetchnęłam z ulgą i spokojnie mogłam powrócić do pracy.

Kilka minut po szesnastej opuściłam budynek kancelarii, witając się z Vicki, która czekała na mnie w swoim samochodzie. Pojechałyśmy do pobliskiego centrum, w którym spędziłyśmy koło trzech godzin. I chociaż wracałyśmy zmęczone, dobrze się razem bawiłyśmy, a na pewno ja. Vicki była wspaniała i po raz tysięczny dziękowałam siłom, które ją do mnie sprowadziły. Naprawdę tęskniłam za Jonni, a Vicki to jedyna bliska mi kobieta w Los Angeles, i śmiało mogłam traktować ją jak przyjaciółkę. W końcu to ona namówiła mnie na kupno długiej, czarnej sukienki, która całkiem odważnie opinała się na moim ciele. Była na grubych ramiączkach z odpowiednim wycięciem na dekolcie i plecach. Vicki obiecała mi pożyczyć zestaw swojej biżuterii, który rzekomo idealnie będzie pasował, ale bałam się, że będzie dla mnie zbyt krzykliwy, zwłaszcza, że nie koniecznie to ja miałam być gwiazdą na całym balu.
-Ile razy mówiłam już, że jesteś kochana?
-Niewystarczająco dużo – zaśmiała się. Pochyliłam się, żegnając ją całusem w policzek, po czym wysiadłam z czarnego auta. 
Z zakupami pobiegłam do klatki, bo z nikąd zaczął padać lekki deszcz. Weszłam do domu, w którym słychać było jedną z ulubionych piosenek mojego narzeczonego. Odłożyłam klucze i torbę na miejsce, po czym zaniosłam sukienkę do sypialni. Zrzuciłam z siebie marynarkę i zeszłam na dół, chcąc trochę popracować. Shannon siedział przy biurku, grzebiąc coś przy komputerze.
-Kupiłaś? – spytał, odchylając się na krześle.
-Tak. – odpowiedziałam krótko. Przeszłam do kuchni i wzięłam z miski banana, a następnie rzuciłam się na kanapę w salonie.
-I? – usłyszałam po chwili.
-I nic, co Cię to interesuje? – rzuciłam oschle. Nie miałam ochoty na rozmowę z nim, zwłaszcza, że pewnie niewiele go to interesowało.
-Pójdziesz sama? – obróciłam się, kiedy jego głos pobrzmiewał głośniej.
-Nie zamierzam wyjść na kretynkę. – Powiedziałam, kiedy on przysiadał już na stoliku przede mną.
-Więc kto będzie Ci towarzyszył podczas tej ważnej uroczystości? – uśmiechnął się głupkowato, ale ja niestety nie podzielałam jego humoru.
-Ciesz się, że nie padło na Ciebie. A co, tak bardzo Ci się nudzi, że zaczynasz się mną interesować? – może nie do końca chciałam żeby tak to zabrzmiało, ale trudno.
-Alex, zawsze się Tobą interesuję, wiesz o tym. – powiedział, odchylając głowę.
-Dobrze wiedzieć.
-Przestań zachowywać się jak dziecko. Nie możemy po prostu iść do Jamiego?
-Tylko dlatego, że Tobie będzie to na rękę? Nie zamierzam opuścić tego balu, bo odbywa się tylko raz w ciągu całego cholernego roku. Ile razy to powtarzałam?
-Naprawdę nie mam zamiaru siedzieć kilku godzi w idiotycznie głupiej atmosferze i…
-Okej, rozumiem. Po prostu chciałam, żeby mój chłopak poszedł ze mną na ten cholerny bal.
-Nie odpuścisz, prawda?
-Nie mam czego, mogę iść bez Ciebie. Nie musisz się poświęcać – wstałam, zabierając ze sobą laptopa.
-Dlaczego Ty jesteś taka uparta? – powiedział przez zaciśnięte zęby.
-A Ty? – obróciłam się, spoglądając na niego.
-Pierwszy spytałem.
-Nie jestem uparta, po prostu chcę tam iść. Z Tobą czy bez Ciebie.
-Poprosiłaś Jareda, prawda?
-Owszem, nie wiadomo dlaczego, ale czasami on chciałby zrobić coś dla mnie. – Zakończyłam rozmowę, idąc na górę. Widziałam zdenerwowanie na twarzy Shannona, kiedy powiedziałam, że idę z jego bratem, ale nie przeszkadzało mi to. Skoro on woli głupią imprezę od ważnego dla mnie wieczoru, niech będzie. Ale ja na pewno nie zamierzam rezygnować. 
|*|
Coraz częściej pojawiają się kłótnie, zauważyliście? ciekawe, co z tego wyniknie... 
Macie jakieś pomysły, pytania do mnie itp.? Piszcie ;) A na koniec mój stały apel do Was:  k o m e n t u j c i e! 
dziękuję
martyna