środa, 8 stycznia 2014

rozdział dwudziesty drugi

Patrzyłam zza sceny na mojego mężczyznę, który do końca oddał się - jakby nie patrzeć - swojemu zawodowi. Ale wszyscy, którzy go znali wiedzieli, że dla niego muzyka i perkusja to całe jego życie. A ja byłam naprawdę szczęśliwa, że znajduję się w gronie tych, którzy mogą mu się przyglądać od innej niż medialnej strony.
Perkusista z każdym uderzeniem wydawał się być szczęśliwszy. Przez cały czas trwania koncertu był niesamowicie skupiony i rozluźniony zarazem. Pomijając fakt, że wyglądał nieziemsko seksownie, to wyglądał strasznie seksownie. Zresztą, jak zawsze. Widziałam te wszystkie dziewczyny pod sceną, które ze śliną w kącikach ust wyłapywały każdy jego ruch a ja czułam się jak królowa lodu z myślą, że nie muszę się do niego mizdżyć, żeby mnie zauważył.
Rozłożona na niewielkiej kanapie za kulisami, słuchałam po kolei utworów, których kolejność znałam już na pamięć. Vicky przepychała się gdzieś z boku z Jamiem, co chwile wybuchając niepohamowanym śmiechem. Jak można się domyślić, już dawno wypadłam z tej bitwy i chwaliłam za to swoje niezdarne ruchy i wątłe kończyny. Poza tym, po większym wysiłku całkowicie opadałam z sił. Możliwe, że to skutek uboczny tych tabletek, ale przecież ostatnio brałam ich coraz mniej (jasne).
Nadeszła chwila na część akustyczną, czyli dobre 5 minut odpoczynku Tomo i Shannona. Wlecieli z uśmiechami do naszej małej kanciapy na backstagu, prześcigając się do stołu z napojami, które nie były bezpłciową wodą zapewnianą przez organizatorów.
Czytałam książkę, udając, że nie zauważyłam, jak najprzystojniejszy mężczyzna pozbawiony koszulki zbliża się w moją stronę.
-Dalej męczysz te kodeksy? - spytał, przysiadając na czerwonej kanapie.
-Jasne, bo przecież zawsze na zapas czytam swoją uczelnianą lekturę - powiedziałam, po czym na moją twarz wślizgnął się okropny uśmiech sarkazmu.
-Wiedziałem, że dziewczyna z colleg'u to zły pomysł! Wydaje Ci się, że jesteś taka dobra? - spytał z kokieteryjnym uśmiechem.
-Tak, w sumie, to tak - powiedziałam pewna siebie.
-Jesteś niemożliwa, doprawdy jak ja z Tobą wytrzymuję? Muszę być absolutnie wspaniały!
-Coś w tym stylu - odburknęłam, przewracając stronę - A Ty nie masz jakiegoś koncertu, czy coś?
-Może, nie wiem, Milicevic coś tam wspominał.
Jako odpowiedź otrzymał mój krótki pomruk.
Siedział koło mnie dalej, cały czas mi się przyglądając z przymrużonymi oczyma.
-Co się tak gapisz? - spytałam, śmiejąc się.
-Zastanawiam się, czy masz serce - powiedział całkowicie poważnym tonem.
-Zakładam, że to możliwe. A jaka jest Twoja opinia? Bo pewnie tak ową posiadasz.
-Tak. I nie, nie masz serca, zła kobieto.
-Niby dlaczego? - spytałam, kiedy Tomo odchodził od stolika, kierując się już w stronę sceny.
-Bo tak, koniec kropka.
-Dobra - rzuciłam, wystawiając język.
-Nie przeginaj.
-No co?
-Trzymaj ten jęzor za zębami - wycedził.
-No przecież nic złego nie zrobiłam - obruszyłam się.
-Dobrze wiesz. Ja Ci radzę, nie wystawiaj go więcej, chyba, że chcesz być zaraz przyparta do ściany przez najprzystojniejszego mężczyznę jaki kiedykolwiek stąpał po tym marnym padole - powiedział, nachylając się nade mną bardzo, bardzo, bardzo blisko.
-To Jared też tu jest? - udałam podekscytowanie, chociaż tak naprawdę wcale nie musiałam, bo mój koncertowy, lekko spocony Shannon wisiał nade mną bez koszulki. Nie wiem jakie siły powstrzymywały mnie od zaatakowania go swoimi ustami, ale musiały być cholernie dobre, bo wciąż go nie tknęłam.
-Przeginasz - powiedział niskim tonem. Tym tonem, w którym zadurzyłam się po uszy. Oprócz czegoś, co powodowało podwyższoną temperaturę mojego ciała, czułam ogromne rozbawienie.
-Doprawdy, doprowadzanie Cię do granic nerwowych możliwości jest moim ulubionym zajęciem - uśmiechnęłam się szeroko i trzymając go za tył głowy, obdarowałam zaszczytnym pocałunkiem.
-Spadaj już, zaraz wchodzicie - odepchnęłam po chwili jego klatkę piersiową od siebie. Leto znów wykonał swój popisowy numer - minę smutnego psiaka - i wstał.
-Wredota - rzucił, patrząc na mnie. Nieumyślnie pokazałam mu język i dopiero po nanosekundzie doszło do mnie, co zrobiłam. Shannon obrócił się na pięcie i szybkim krokiem podszedł do kanapy. Widziałam coś naprawdę dziwnego w jego oczach, a po chwili przekonałam się, co to. Osobiście obstawiałam podniecenie tudzież pożądanie, ale nie bardzo chciało mi się w to wierzyć, bo potencjalnym podmiotem tych jego emocji miałam być ja, a to gryzło się z powyższym. A jednak.
Shannon już był przy mnie, na wpół siedzącej. Zaatakował moje usta bez żadnego uprzedzenia a ja nie miałam zamiaru go powstrzymywać. Jego dłonie wędrowały po mojej talii jak oszalałe, moje natomiast zawzięcie trzymały się jego mokrych włosów. Język Shannona właśnie wirował przy moim, kiedy nagle Tomo złapał perkusistę za ramię i odciągnął ode mnie.
-Jakieś 10 000 ludzi czeka, dawaj matadorze!
Razem z Chorwatem zaczęliśmy się śmiać, a Shannon łypał tylko na niego spode łba. Razem pobiegli w stronę sceny, a kiedy perkusista obrócił się w moją stronę, wychyliłam głowę i pokazałam mu szybko język, na co On bezgłośnie wypowiedział do mnie: - pożałujesz. Po czym zniknął za rogiem, witany okrzykami i wielkim aplousem. Vicky rzucała jakimiś seksistowskimi żartami, a ja myślałam tylko o tym, że albo ktoś na górze dobrze się bawi, albo daje tę możliwość mi.


Wszyscy zachowywali się dzisiaj inaczej. Ja świrowałam i nie potrafiłam usiedzieć w miejscu, bo w końcu, od prawie miesiąca miałam spotkać Jonni. Jako bardzo ważna persona w całym Mars crew (samozwańcza) załatwiłam swojej przyjaciółce wejście za kulisy i wiedziałam, że dzięki temu w naszej dzielnicy powstanie mój marmurowy pomnik. Ale nie tylko ja nie potrafiłam opanować emocji. Cała ekipa była podekscytowana, bo dzisiaj miał odbyć się koncert w Madison Square Garden. Kończył on trasę po USA i tak naprawdę był najbardziej wyczekiwany. MsG to kultowe miejsce i chłopaki cieszyli się jak dzieciaki. Poza tym był to najdroższy koncert na tej trasie i przynoszący największe zyski. Dlatego właśnie cały autobus wariował (bez wyjątków).
W NY byliśmy o 14 i kazałam odwieźć się prosto pod swoje mieszkanko. Kiedy Jonni otworzyła drzwi, od razu rzuciła mi się na szyję i właśnie zdałam sobie sprawę, jak bardzo za nią tęskniłam. Nie zdążyłyśmy nawet zamknąć drzwi, kiedy rozległ się dzwonek. Zaskoczone uchyliłyśmy je i zaraz się odsunęłyśmy, bo 4 osoby wleciały do mieszkania śmiejąc się i witając z nową znajomą.
-Nie wzięłaś walizki - uśmiechnął się Jared, podając mi zgubę.
Po 15 minutach nasz salon był oblegany przez tą bandę a Jonni wyglądała, jakby była w niebie. Zresztą, ja też nie narzekałam na towarzystwo ludzi, z którymi spędziłam ostatnie, wspaniałe tygodnie. No a ten najważniejszy człowiek siedział w 'swoim' fotelu, w którym zawsze zalegał, kiedy przyłaził tu parę razy, siedząc godzinami.
Jo od zawsze była duszą towarzystwa, więc uznaliśmy z Shannonem, że nic się nie stanie jeśli wymkniemy się do mojego pokoju, zostawiając ją na pastwę dwóch zakochańców i pary starych pajaców.
-Zaciągnęłaś mnie tutaj, a teraz śpisz? - spytał Shannon, stojąc nad moim łóżkiem, na które padłam placem.
-Odpoczywam przed ważnym koncertem. Zapraszam - wymamrotałam, przesuwając się odrobinę. Po chwili poczułam, jak materac ugina się pod ciężarem jego ciała. Przytuliłam się do niego, kładąc głowę na jego torsie.
-Dziwna jesteś - zaczął Leto - starzejesz się.
-Ja mam 26 lat, człowieku. Już dawno się zestarzałam.
-Serio? - zdziwienie w jego głosie było nad wyraz sztuczne - Dałbym Ci max czternastkę. Dobra z Ciebie dupa.
-Odrobina więcej chęci, a spadłbyś z tego łóżka, wredny staruchu - uderzyłam go w udo.
- Wypraszam sobie. Sama jesteś staruchem. Tylko byś spała - zauważył (słusznie).
-Z Tobą? Zawsze! - opanowałam śmiech.
-Nie kuś, dobrze radzę.
Taka nasza głupia rozmowa ciągnęła się przez parę następnych minut. Shannon bawił się moimi włosami a ja udawałam, że piszę palcem po jego nodze.
-Masz jakiś plan? - spytałam.
-Ożenię się z Tobą - odpowiedział od razu.
-Ta - wypaliłam, w myślach wyśmiewając jego słowa.
-Naprawdę. I będziemy najnudniejszym małżeństwem na świecie.
-Bardziej niż Vicki i Brodaty?
-Bez porównania. Oni chodzą na mecze i takie tam, a my całe dnie będziemy spędzali w domu, w kapciach, jedząc, pijąc kawę, oglądając telewizję. Ewentualnie będziemy się pieprzyć jak gówniane króliki.


-Nie wiem, co mnie bardziej dziwi. To, że wyniosłeś coś ze szkoły, pamiętając o wzmożonej króliczej kopulacji, czy to, że myślisz, że po ślubie będę chciała się z Tobą kochać - podniosłam się na łokciu i spoglądałam w jego roześmiane, piękne oczy.
-Dla Twojej wiadomości, to byłem bardzo dobrym uczniem - zawahał się przez chwilę - w każdej szkole po kolei...
-Z której Cię wywalali - przerwałam mu.
-Mniej więcej - uśmiechnął się tajemniczo - Ale chciałbym w tym miejscu zauważyć, że nie zaprotestowałaś co do ślubu - jego brwi powędrowały do góry, a na usta wdarł się leniwie pewny uśmiech.
-Oświadczaj się, mi to nie przeszkadza - powiedziałam obojętnie - Ale i tak nigdy za Ciebie nie wyjdę.
-Ha! Jeszcze zobaczymy, sama będziesz się o to prosić.
Słysząc to zaczęłam się śmiać i nie mogłam przestać, dopóki Shannon nie złapał mnie w talii i uniósł nad siebie.
-Zaraz Cię połamię, ale nie przejmuj się. Shannooon Leto! - krzyknęłam, kiedy tylko śmiał się z mojego przerażenia. W końcu puścił mnie a ja dosłownie walnęłam ciałem w miejsce obok niego.
-Specjalnie dla Ciebie będę jeszcze grubsza niż jestem! Odechce Ci się tych wszystkich głupich zabaw - wydęłam usta, siadając po turecku.
-Przecież Ty nie jesteś gruba, grubasie. Jesteś najpiękniejszą kobietą na świecie - powiedział, delikatnie się uśmiechając.
-Dobre - pochwaliłam tandetny ale swoją drogą miły tekst - Ale nie dla mnie. Mam lustro - postukałam parę razy palcem w jego czoło.
-Grubasie, jesteś śliczna - powiedział, uderzając mnie w ramię.
-Punktujesz Leto - zaśmiałam się, na co on zaczął się kłaniać.
-A tak poważnie, co z jutrem? - spytałam, siedząc naprzeciwko niego. Nie chciałam psuć zabawy (jak zwykle) ale po tych dniach spędzonych z Shannonem jakoś nie mogłam (i nie chciałam) obudzić się we własnym łóżku - choć tak bardzo je uwielbiałam - w dodatku sama, jak każdego, szarego dnia.
Perkusista nic nie odpowiedział, tylko wpatrywał się we mnie, praktycznie nie mrugając.
-Alex... -zaczął powoli, i trochę zmartwił mnie ten ton - chciałem tylko powiedzieć...
NIE, on zaraz powie, ze mnie kocha. Co? Chyba do reszty cię porąbało Alex, nikt Cie już nie kocha, zapamiętaj.
Podczas gdy w mojej głowie odbywała się bitwa na wyzwiska dotyczące mojej osoby, Shannon znów zamilkł.
-Po prostu dajmy fajny koncert, zachlejmy się na największym afterparty, a potem zobaczymy, hm? - złapał mnie w pasie, po czym przyciągnął do siebie. Opierał głowę o moje ramię, a ja prawie płakałam.
- Okej?
-Mhm - mruknęłam, a Shannon pociągnął nas razem do tyłu i już po chwili leżeliśmy wtuleni w siebie.
-Mam cholernego pecha - powiedziałam, a żal aż wylewał się z tych trzech słów.
-Nie, to ja mam gównianego pecha.
Sama sobie jestem winna. To moja robota. Mogłam z nimi nie jechać, nie zaprzyjaźniać się z ludźmi, których będzie mi brakować. A przede wszystkim mogłam się nie zakochiwać. TAK. Zakochałam się i nie potrzebuję przekreślać tego zdania. Teoretycznie, bo ktoś już za mnie to zrobił.
-To chociaż wyjdź za mnie, grubasie - ucałował moją skroń a ja się uśmiechnęłam (zresztą jak za każdym razem w jego towarzystwie).
-Nie ma szans. Nie zadaje się z boskimi perkusistami. Zazwyczaj to starzy zboczeńce.
|*|
rozdział beznadziejny, wybaczcie.
martyna






Brak komentarzy:

Prześlij komentarz