czwartek, 2 stycznia 2014

rozdział dwudziesty pierwszy

Stałam przed lustrem w łazience i ocierałam twarz ręcznikiem. Tak bardzo chciałam, żeby było już po wszystkim, ale z drugiej strony chciałam jużbyć na miejscu i móc robić swoje. Miałam tyle do zrobienia, nie było mnie tam tak długo, pewnie trzeba będzie trochę uprzątnąć. Jestem taka podekscytowana!

Nałożyłam na twarz odpowiednie kosmetyki, włożyłam krótkie, białe shorty a do tego ciemnogranatową bluzę i białe trampki. Włosy upięłam w wysoki kok i wyszłam z pokoju z cieniem uśmiechu na  twarzy.

-Cześć piękna! - Shannon zawołał z końca małego korytarza.

-Cześć brzydalu! - odpowiedziałam, po czym szybko udałam się na dółunikając mini bitwy z perkusistą.

Tomo jak zwykle zajadał się z Vicki pysznym śniadaniem, a ja postawiłam na szklankę soku pomarańczowego i miskę płatków.
Wreszcie pojawił się Shannon z Jamiem i w piątkę siedzieliśmy przy małym stoliku.

-A gdzie drugi Leto? - spytała Vicki

-Nigdy nie wiadomo  zaśmiał się Chorwat a my razem z nim.

-Słyszałem, że nieźle mu wczoraj zalazłaś za skórę...

-Kto? - spytałam, nie wiedząc o co chodzi.

-No Ty głupku. Wypiłaś jego wodę  oświecił mnie Shannon na co ja parsknęłam śmiechem.

-Poważnie? Jared się na mnie obraził, bo wzięłam butelkę jego wody? - drwiłam sobie w najlepsze, kiedy pan Gwiazda zawitał w naszych skromnych progach.

Nic się nie odzywał (do mnie rzecz jasna, bo z innymi ćwierkał jak wróbelek). Nie zaczynałam rozmowy ale młodszy z braci co chwila posyłał mi ukradkiem spojrzenia mówiące: 'zejdź mi z oczu'.

-Jared - odezwał się Jamie  Alex chciałaby Ci coś powiedzieć  zaśmiał się a ja w tamtym momencie zakrztusiłam się płatkami.

-Tak? -spytałam rozczochrańca, a on potwierdził kiwnięciem głowy  no tak, em, ja chciałam przeprosićże tak bezpodstawnie przywłaszczyłam sobie Twoją buteleczkę wody  siliłam się na powagę, ale nie mogłam siępowstrzymać, kiedy za plecami Leto, grupka tych matołóśmiała się do siebie po cichu.

-Nie ma sprawy, tylko odkup  powiedział z uśmiechem na twarzy.

-Żartujesz? Gdzie ja kupię takie badziewie?

Jego wzrok mówił 'nie polepszasz swojej sytuacji' więc wzięłam swojąszklankę i uczyniłam toast wznosząc ją w stronę Leto.

-Jesteśmy już w Richmond? - spytałam po chwili, a Jamie powiedziałże za paręnaście minut powinniśmy być w hotelu.

Shannon spojrzał na mnie pytającym wzrokiem a ja uśmiechnęłam się do niego delikatnie choć po słowach 'Richmond i paręnaście minut' mojeserce zaczęło szaleć.
Wszyscy poszli do swoich sypialni, żeby spakować to, co zdążyli już porozwalać, a ja zostałam na dole oferując sprzątanie po śniadaniu.

Nagle poczułam czyjeś dłonie na swojej talii i ciepły oddech na karku. Wszędzie bym go poznała. Pamiętam, kiedy te duże i silne ręce trzymały mnie kurczowo w klubie, nie pozwalając odejść nawet na krok. No i ten najpiękniejszy na świecie zapach Shannona.
Uśmiechałam się do siebie, kiedy Leto składał delikatne pocałunki tuż za moim uchem. Po chwili odwróciłam się i staliśmy twarzą w twarz, a każde z nas się uśmiechało.

-No i  co się tak cieszysz? - spytałam, cicho się śmiejąc.

-Bo jesteś śmieszna  powiedział, nabijając się ze mnie.

-Nie drwij sobie, mam koło siebie sporo kuchennych przyrządów, a to może zakończyć się co najmniej źle  powiedziałam, złowieszczo przymykając powieki.

-Tak, z pewnością. Bo przecież możesz mnie zaatakować, hmm... na przykład butelką wody z aloesem? - nie ważne jak bardzo bym się starała, nie mogłam powstrzymać śmiechu.

-Ei, ale to naprawdę takie straszne, że zabrałam mu tą wodę? Bez przesady.

-Jared to Jared, nigdy nie wiadomo kiedy żartuje, ale raczej nikt nie podbiera mu jego żarcia dla koszernych królików***  powiedział, a ja siadłam na blacie, przegryzając jabłko.

-Przeprosiłam, powinno mu wystarczyć  wzruszyłam ramionami a Shannon tylko się uśmiechnął.

-Wiesz, że jeszcze chwila, a demokratycznie zostaniesz wywalona z trasy?

-Domyślam się, ale ja nie wiem, co z Was za rockmeni, jak Wy w ogóle nie umiecie się bawić!

Shannon wydawał się być urażony, gdyż demonstracyjnie złapał się za serce i zaczął cicho łkać. Po chwili śmialiśmy się razem, a ja przeprosiłam za swójmoże przedwczesny, osądcałusem.

-To co dzisiaj robimy? - spytał powoli, badając grunt (czytaj: czy nie zacznę ryczeć jak dziecko na samo wspomnienie o tym miejscu)

-Pójdę do domu, sprawdzę, czy wszystko tam w porządku. Podleję kwiaty, przewietrzę, dopóki jest ciepło, no i popracuję w ogródku.

-Zapowiada się fajnie  uśmiechnął się delikatnie i puścił mi oczko.

-To Ty też idziesz? -spytałam zdziwiona.

-O ile tylko wpuścisz mnie do domu.

-Shannon  zawiesiłam głos, patrząc na niego z ukosa  naprawdę chcesz ze mną sprzątać?

-Kiedyś trzeba zacząć. Poza tym pamiętam syf u Ciebie w pokoju, więcśmiem twierdzićże sporo Cię nauczę dziecino  nabrał głośno powietrza, wypinając klatę do przodu.

-Jasne  rzuciłam, kując go w klatkę piersiową  spróbuj.

Omijając jego szerokie ramiona, szybko czmychnęłam na górę, zbierając złóżka swoje porozwalane rzeczy.

Wreszcie poczułam, że autobus się zatrzymał. Równocześnie moje serce wykonało zupełną odwrotność, bo tętno sięgało 700. Jamie wołałże możemy już wysiadaćże jesteśmy na miejscu, a ja siedziałam na materacu. Tak strasznie bałam się tego wszystkiego. Spotkania znajomych Annie, wysłuchiwania kolejnych kondolencji aż wreszcie ponownego przebywania w jej - moim domu. Na samą myśl denerwowałam się jak nigdy, a co dopiero kiedy tam będziemy. Postanowiłam, że trochę sobie pomogę, więc szybko zażyłam dwie tabletki.

Odczekałam chwilę i zeszłam na dół, przylepiając sobie na twarz uśmiech. Miałam nadziejęże tylko my z Shannonem znamy specyfikę tego miejsca. I chyba rzeczywiście tak było, bo każdy złapał swoją walizkę i poleciał zająć najlepszy na piętrze pokój.
Każdy oprócz mojego Leto, (jak bardzo wspaniałe jest to, że mogę go nazywać 'swoim Leo'?! ) który czekał na mnie przed Tourbusem tylko po to, żeby złapać mnie za rękęścisnąć ją właśnie tak, jak tego potrzebowałam, pocałować mnie delikatnie i trzymając moją dłoń, przejśćdo hotelu.  
Nie wierzyłam, jak ten mężczyzna może znać mnie tak dobrze. Zawsze wiedział, kiedy go potrzebowałam, co nie było trudne, bo w każdej chwili chciałam, żeby był przy mnie, i zawsze sprawiałże nie czułam sięsamotna, kiedy tak naprawdę żyłam z samą sobą na tym świecie i tylko dla siebie. Ale może już czas, żeby to się zmieniło?

Szybko się odświeżyliśmy i koło 10 rano robiłam za pilota rajdowego w pożyczonym wozie.
Po jakiś 30 minutach zatrzymaliśmy się przed bramą, za którą znajdowało się całe moje dzieciństwo. Złapałam za klucze i pobiegłam dopasowaćjeden z nich do pasującego zamka. Shannon powoli wjechał na podwórko, starając się nie zakurzyć wszystkiego dookoła. Kiedy wysiadł rozejrzał siębadawczo, aż wreszcie zlokalizował mnie, już wyrywającą chwasty z pobliskiej rabatki. Odciągnął mnie od tego, a zobaczywszy łzy w moich oczach, nic nie mówiąc, przytulił mnie, obejmując całą, swoimi potężnymi i silnymi ramionami.

-Przepraszam, ja po prostu widziałam Annie, jak ona tu sprząta i musiałam, wiem, jestem beznadziejna -zaszlochałam mu przed oczyma, a on tylko uśmiechnął się prawie niewidocznie i powiedział:

-Nie, wcale nie jesteś. Jesteś wspaniałąśliczną i silną kobietą z fajnymkolesiem u boku, który chce zobaczyć dom od środka. Pokażesz mu? - tyle wystarczyło, żebym w myślach dziękowała mu za obecność tutaj. Od razu otarłam łzy i spróbowałam się uśmiechnąć.

-Pokaż powiedziałam po chwili  tylko niczego mi nie rozwal! - zaśmiałam się przez łzy, po czym gładząc jego policzek, złączyłam nasze usta w subtelnym pocałunku.
Shannon splótł nasze dłonie a ja idąc odrobinę za nim schowana, szukałam klucza do drzwi. Wiedziałam, żłatwo nie będzie, ale z Leto, trzymającym mnie za rękę, mogłam dokonać niemożliwego i już wtedy to wiedziałam.
Tylko dlaczego to niemożliwe okazało się aż tak NIEmożlwe?

*
Jestem pewna, że gdyby nie było tu ze mną Shannona, dom zostałby przeze mnie zdemolowany, ewentualnie spalony. Krzątałam się po nim bez celu, co chwile ocierając policzki ze słonego płynu. Myślałam, ze 4 tabletki to odpowiednia dawka żeby nie zwariować w tym miejscu, ale cóż, nigdy nie byłam dobra z matematyki.
W mojej głowie jak w kinie pojawiały się obrazy minionych lat, spędzonyh w tym domu z Annie i rodzicami. Na samą myśl o nich czułam, jak dosłownie zanika we mnie chęć do czegokolwiek, bo zupełnie nie widziałam w niczym sensu.
Do chwili, kiedy nie pojawiał się koło mnie mój osobisty opiekun. Przytulał, trzymał za rękę, po prostu był i to wystarczyło, żeby nie położyć się na zakurzonej podłodze i nigdy się z niej nie podnosić.

Po jakiś dwóch godzinach sprzątania i porządkowania ogródka, dom wyglądał godnie.

-Co teraz księżniczko? - spytał Shannon, stojąc tuż za moimi plecami, delikatnie mnie do siebie przyciągając.

-Księżniczko? - zaśmiałam się cicho - Od kiedy tak na mnie mówisz?

-Od kiedy wiem, że nie należy Cię wkurzać -powiedział i chociaż nie miałam okazji widzieć, to czułam, jak uśmiech wkrada się na jego twarz.

-W takim razie codziennie powinnam być mianowana księżniczką! Mnie w ogóle nie można denerwować, nie wiesz?

-Oczywiście, ale czasami sama się prosisz.

-Z pewnością - prychnęłam - dawaj przykład.

-Woda Jareda - zaczął się śmiać.

-Matko, przecież kiedyś mu odkupię. Co się tak czepiacie?

-Spróbowałabyś nie - zaśmiał się cicho.

-Dzięki, że jesteś po mojej stronie - powiedziałam urażona jawnym  'kumoterstwem', jakie właśnie miało miejsce.

-Hej! Ja stoję po stronie dobra, jak zawsze! - odpowiedział, obdarowując moją szyję całusem.

Staliśmy chwilę objęci, i chociaż nie chciałam już marnować jego dnia na spełnianie moich desperackich postanowień, musiałam poprosić go o jeszcze jedną przysługę.

20 minut później zatrzymaliśmy się przed najstraszniejszym dla mnie miejscem na Ziemii. Cmentarzem.

-Za chwilę jestem z powrotem - powiedziałam, przekraczając furtkę na trzęsących się nogach.

Główna aleja, skręcam w lewo, po kolei liczę mniejsze alejki i ostatni skręt w prawo. 20 metrów i stoję nad trzema kamiennymi tabliczkami z podobnymi napisami. To samo nazwisko zdobi wszystkie tablice, a dwie z nich przy małym znaku krzyżyka mają tą samą datę.
Chwila, a ja już nie mam suchej chusteczki.
Klękam na mokrym kawałku trawy i wykonuję tak dawno przeze mnie zapomniany znak krzyża.
Po chwili przy każdym małym pomniczku kładę niewielkich rozmiarów kolisty bukiecik. Siadam po turecku i zakrywam twarz dłonią.

-No gdzie Wy jesteście? - szepczę - Potrzebuję Was. Wszystko się pieprzy, nie jest tak kolorowo, jak mi obiecywałaś. Pamiętasz Mamo? - przełykam głośno ślinę i z całych sił staram się powstrzymać przed wybuchem złości - Tato... Zawsze kazałeś mi być twardą. Przepraszam. Nie jestem i chyba nigdy nie byłam, chociaż sami widzieliście, że Annie wpierała mi wiele nieprawdziwych zjawisk. No co? - popatrzyłam na pomnik Babci - wiem, że nie raz ściemniałaś, wszyscy wiemy! - zaśmiałam się przez łzy - najgorszą ściemą było to, że po burzy zawsze wychodzi słońce. A może to prawda... Tylko to chyba paranormalne zjawisko, bo akurat moja pieprzona burza trwa od dawna i nie zapowiada się na poprawę. Wiem, sorki Annie, już dostałabym od Ciebie po łapach za słownictwo ale widzisz sama, że sytuacja tego wymaga.

Posiedziałam z nimi jakieś 15 minut, pozwierzałam się jak nikomu, a co najlepsze, jeśli już uśmiech zawitał na mojej twarzy, to był szczery.
Cholera, naprawdę jestem dziwna. Wolę siedzieć i śmiać się na cmentarzu niż wśród znajomych? Gratulacje Alex.

-Już tak późno? - rzuciłam gdzieś w powietrze, patrząc na swój czarny zegarek na ręce - Wszystko wiecie, bo od dawna mnie szpiegujecie, więc pewnie zdajecie sobie sprawę, że jak za moment nie będzie mnie w samochodzie to ten dureń pewnie wezwie połowę amerykańskich służb ratowniczych - mówiąc to kąciki moich ust same uniosły się ku górze tworząc nieśmiały uśmiech - Wiecie dobrze, że to głąb, ale naprawdę go lubię.

Nagle usłyszałam ciche kaszlnięcie za moimi plecami. Odwróciłam się szybko i zobaczyłam swojego durnia.

-Mogę? - zapytał, siadając koło mnie na kolanach.

-Nie musisz. Właśnie się zbierałam - zaczęłam szybko wycierać 'ostatnie' łzy, ale podnosząc się poczułam dużą dłoń na moim kolanie. Myślałam o tym, jak niezręcznie musi się czuć Shannon.

-Zostańmy chwilę - przymknął powoli oczy dając mi znak, żeby z powrotem usiadła.

Zrobiłam więc o co mnie prosił. Następnie Leto odpakował z folii sporych rozmiarów wianek i ułożył go przy tabliczkach. Automatycznie pociekła łza, której nie miałam zamiaru osuszać materiałem bluzy.
Po chwili splotłam palce naszych dłoni, co dodało mi sporo otuchy. Deszcz właśnie zaczął kropić a ja zrobiłam coś... dziwnego:

-Chyba nie znałam dziwniejszego człowieka niż z rodziny Leto - powiedziałam, patrząc na miniaturkę zdjęcia Taty - Obydwoje są zdrowo walnięci. Jared swoją drogą, ale ten tutaj to już szczególnie - Shannon spojrzał na mnie z uśmiechem i lekkim zdziwieniem w oczach - No bo jaki normalny facet siedziałby z dziwną dziewczyną na cmentarzu, w deszczu? Mówię Wam, coś z nim nie tak. I ciągle mnie wyzywa, Mamo, jak możesz tak spokojnie na to patrzeć? - poskarżyłam się - Ale Ty nie jesteś lepszy, Tato. Czemu nie kopniesz go gdzieś zza rogu, jak ciągle wyrywa mi pilota z ręki? - gadałam jak głupia a mój towarzysz ciągle się uśmiechał.

-Ale chyba nie jestem taki zły? Czasami Cie przytulam no i daję Ci jedzenie- powiedział, próbując się bronić.

-Czaaaasem - uśmiechnęłam się.

-Niech się państwo nie martwią, zaopiekuję się tą dzieciną. Fakt, to jeszcze dziecko, ale ze mną nic jej się nie stanie. Obiecuję.

Łup! Kolejna łza, a za nią następna. Ale te dla odmiany spowodowane były szczęściem, które choć na chwilę u mnie zawitało, za sprawą tego tam, obok.

-Nie płacz już, Mała. Ostatnio wypłakałaś limit. Widziałem - powiedział, świdrując mnie wzrokiem.

Cholera, czyli trzeba popracować nad udawaniem szczęśliwej! A może nie muszę?

Deszcz padał coraz mocniej a my siedzieliśmy wpatrzeni w trzy kamienne tabliczki, każdy ze swoimi myślami.

Po chwili wracaliśmy już do auta przemoknięci do ostatniej suchej nitki. Shannon zarzucił na mnie swój szeroki sweter, chociaż nie wiem czy był to dobry pomysł, bo i ta część jego garderoby była mokra, ale doceniłam gest niczym z mydlanej historii miłosnej.
Po drodze kichaliśmy na zmianę, śmiejąc się z siebie wzajemnie.

Kiedy przyjechaliśmy do hotelu było koło 19 i wszyscy już czekali, żeby udać się na arenę, gdzie miał odbyć się dzisiejszy koncert.
Znów weszliśmy do hotelu trzymając się za ręce a ja wyglądałam jak katastrofa z podkrążonymi od płaczu oczyma i czerwonym nosem. Ale dla utrzymania  równowagi w świecie, starszy Leto wcale nie wyglądał lepiej. No może oprócz worów, ale widziałam, jak na cmentarzu poleciała mu łza, kiedy siedzieliśmy razem.

Tak samo jak za pierwszym razem, szłam delikatnie za nim schowana, ale teraz już się nie bałam. Czując jego uścisk byłam przekonana, że nie bez przyczyny to właśnie na jego punkcie oszalała Annie. On był moim kolejnym Aniołem Stróżem i nie miałam nic przeciwko temu. Potrzebowałam opiekunki, a Shannon sam zgłosił się na ochotnika.
Szkoda tylko, że za parę dni już go przy mnie nie będzie.

|*|
Uwaga, bo teraz się ośmieszam: Jeśli jest ktoś, kto chciałby być powiadamiany o nowych rozdziałach (a nie jest), to piszcie tutaj albo na tt (@martyloon). 

*** przepraszam, jeśli ten zwrot kogoś uraził.
dziękuję
martyna



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz