sobota, 22 lutego 2014

rozdział trzydziesty piąty (I)


-ALEX! 
Przetarłam leniwie oczy i powoli rozchyliłam powieki. Wszystko mnie bolało: ramiona, łopatki i każdy z  odcinków krzyża. -ALEX! - znów rozległy się krzyki Shannona, połączone z ciężkim odgłosem zbiegania po schodach. Poruszyłam się, chcąc wstać, ale Jared, na którym spoczywało pół mojego ciała, zrobił to pierwszy.
-Shannon! Zamknij się, jest tutaj - wymamrotał młodszy brat. 
-O Boże. Alex - podszedł do nas, a na jego twarzy zauważyłam odprężenie.  Zbliżyłam się  do niego, a on natychmiast mnie do siebie przyciągnął, mocno przytulając. 
-Dzień dobry skarbie, miażdżysz mnie - wyksztusiłam, kiedy moje płuca szaleńczo domagały się tlenu. Shannon nie odpowiedział, tylko odsunął się na krok, przyglądając mi się z uśmiechem na twarzy, aby po chwili obdarować mnie siarczystym pocałunkiem i wrócić do przytulania. Czułam, jak jego mięśnie się rozluźniają, a oddech przybiera odpowiedniego tempa. Nagła potrzeba bliskości nieco mnie zdziwiła, ale każda komórka mojego ciała była na 'tak'. 
-Shannon... Wstyd mi za Ciebie. Zero jaj, poważnie człowieku, odklej się od niej, no naprawdę... - krzywił się Jared, który mieżwiąc włosy, przeszedł do kuchni. Po chwili wydostałam się z objęć mężczyzny i trochę zdziwiona patrzyłam w jego orzechowe oczy. 
-Co jest Leto? - zaśmiałam się cicho. 
-Nic! Ja tylko... Nie zadawaj głupich pytań - roześmiał się uroczo, a po sekundzie podniósł mnie, zaplatając moje nogi wokół swojego pasa - Lepiej się tłumacz Batch, co robiłaś, śpiąc na moim bracie?! 
-Y, spałam? - uniosłam rozbawiona brwi. 
-Spłoń - rzucił, mrużąc oczy. Śmialiśmy się już w najlepsze, kiedy Jared krzyknął zza kuchennej wysepki:
-Ei, misie! Nie ma nic do jedzenia, nawet ona nic nie wyrzeźbi. Shann... to oznacza tylko jedno - powiedział zmartwiony. Brat wydał z siebie 'delikatny' wyraz niezadowolenia, a ja najzwyczajniej powiedziałam, że trzeba jechać do sklepu. 
-Ona nie wie... - zasmucił się Shannon, opuszczając teatralnie głowę. Po parunastu  minutach zebraliśmy się w dużym holu. Mimo przyjemnej temperatury na zewnątrz, bracia Leto mieli na sobie bluzy z kapturami, ciemne okulary i czapki z daszkiem. Oczywiście, że rzuciłam parę(naście/dziesiąt) tekstów o diwach, ale Jared kazał mi założyć okulary przeciwsłoneczne i bez słowa sprzeciwu wsiąść do sporych rozmiarów terenówki. Zaraz przed wyjściem bracia z doskonałymi umiejętnościami aktorskimi złapali się wzajemnie za ramiona i ruszyli przez drzwi. Moim śmiechom nie było końca aż do momentu, kiedy wchodząc do sklepu usłyszeliśmy dźwięk dochodzący z telefonu, którym zrobiono pierwsze zdjęcie. 
*
Rozłożona na kanapie w salonie, otoczona wszelakimi notatkami i papierami, próbowałam się skupić. Niestety młodszy Leto mi tego nie ułatwiał, grzebiąc coś w swoim laptopie i rozmawiając co minutę przez telefon. 
-Jared, wyjdź proszę - wyszeptałam, nie chcąc mu przeszkadzać. Pokiwał tylko głową,  a kiedy u skraju swoich wytrzymałości rzuciłam go poduszką, pokazał mi środkowy palec. Odwdzięczyłam się tym samym, dorzucając do tego wredny uśmiech. W końcu wyszedł na taras, z telefonem przyrośniętym do ucha. Jednak nie dane było mi popracować nad ważną sprawą, którą zlecił nam Witcher, mianowicie, pojawił się Shannon. 
-A Ty znowu te papierki... - krzyknął z kuchni, biorąc swój ulubiony, ogromny kubek z kawą. 
-Tak - powiedziałam z dumą, bo praca nad tym nie sprawiała mi trudności, naprawdę to lubiłam, a chyba o to w tym chodzi. Shannon stał nade mną, popijając czarny jak smoła płyn. 
-Nia gap się, to niegrzeczne - powiedziałam, nawet nie podnoszą głowy znad swoich materiałów. 
-Mam Cię tylko przez chwilę, muszę wykorzystać szansę. Poza tym nic nie mówisz, a to dopiero jest okazja do świętowania! 
-Bardzo śmieszne - rzuciłam beznamiętnie. 
-Jestem całkowicie poważny. A co to takiego? - spytał, wciskają się koło mnie. Zrobiłam zdziwioną minę, na co odpowiedział, że chciałby pomóc. Następne parę minut sprzeczaliśmy się, że połowa terminów będzie dla niego obca, ale się uparł, więc zaczęłam: 
-Okej. Chłopak ma szesnaście lat, dotychczas spokojny, ułożony uczeń. Dopóki jakieś 6 miesięcy temu nie wpadł w złe towarzystwo, a co za tym idzie kradzieże, rozboje, bójki, alkohol i papierosy. 22 październik, wycieczka szkolna. U dzieciaków znaleziono 5 gramów marihuany, wszyscy jednogłośnie obwiniają młodego, ale on się zapiera i nie przyznaje do winy. Znajomi, jego telefon, komputer, wszystko sprawdzone i nic. Prokurator zarzuca mu oczywiste dla nich przestępstwo, ława przysięgłych ze względu na własne posiadanie potomków skaże chłopaka na prace społeczne albo ośrodek wychowawczy. Ewentualnie grzywna, pewnie jakieś 5000 dolców, ale nie mogę prosić o taki wyrok... dzieciak jest z uboższej rodziny. Inne sankcje nie wchodzą w grę, jedyną dobrą linią obrony jest... 
-Dobra! - przerwał mi - nic nie rozumiem, okej, ale nie możesz zrobić tego później? - zrobił minę smutnego psiaka... jak mogłam się sprzeciwić? Po chwili wewnętrznej walki, w której poległam, na rzecz głupiej umiejętności każdego amerykańskiego dziecka, moje pracochłonne materiały walały się po ziemi. 
-Shannoooooon... 
-Hm? - mruknął. 
-Formalnie rzecz biorąc, nie jesteś moim chłopakiem. 
-Naprawdę? - sarkastyczne zdziwienie. 
-Tak! I to nie jest śmieszne, matole. 
-Związek skonsumowany, więc w czym problem? - uśmiechnął się w ten swój sposób a ja nie wiedziałam, czy obrzucić go stertą synonimów do słowa 'seksoholik' czy śmiać się z nim. 
-Bo wiesz, nawet nie zabrałeś mnie na randkę - powiedziałam smutna. 
-Jak to nie? Przecież wtedy, jak... 
-No? Nie cierp tak, pomogę Ci. Nie było takiego momentu, bo jesteś ponad programowym zboczeńcem i nawet nie chciało Ci się gdziekolwiek mnie zaprosić. 
-Okej - powiedział szybko - zbieraj się, za piętnaście minut wychodzimy - uśmiechnął się, dając mi całusa w policzek. 
-Co? Nie, nie, nie! Wiesz, ja muszę się szykować obowiązkowe cztery godziny, tak, jak w filmach i w ogóle... 
-Pół godziny kochanie - wyszczerzył się i ułożył głowę na mojej klatce piersiowej. 
-Raczej nie - puściłam mu oczko, a następnie zrzuciłam z sofy, udając się na górę, po drodze przekrzykując z nim odpowiednie minuty. 
*
Dobra, czas przyszykować się na pierwszą randkę z Shannonem. Shannonem Leto. Perkusistą dobrze mi znanego zespołu. Z człowiekiem, którego z podziwem oglądałam na scenie. Spoglądając na siebie w dużym, podłużnym lustrze, uśmiechnęłam się szeroko. Pomimo tego, że wyglądałam jak zwykle, wydawałam się sobie bardziej atrakcyjna... Ubrana w ciasne jeansowe rurki, jasny, luźny t-shirt i czarną, skórzaną ramoneskę byłam gotowa do wyjścia. Wspięłam się jeszcze w kilkunastocentymetrowe, czarne botki i rzucając na siebie ostatnie spojrzenie, udałam się na dół, gdzie od godziny czekał na mnie Shannon. Kiedy pojawiłam się w salonie, Jared ostentacyjnie zagwizdał, a ja, stukając palcem w czoło dałam mu do zrozumienia, że jest kretynem. 
*
Mój towarzysz wybrał dla nas jedną z najlepszych restauracji w LA. Delikatnie mówiąc, czułam się nieswojo pośród przepychu, który był wszechobecny. Poczynając od drogich samochodów na parkingu, kończąc na sławnych celebrytach i ich kreacjach. Shannon chyba też nie do końca był w swoim żywiole, ale świetnie udawaliśmy, doskonale się przy tym bawiąc. Widziałam, jak Leto mnie obserwuje a kiedy zapytałam go o powód, po raz setny usłyszałam, że chce się nacieszyć moim widokiem. Specjalnie nie narzekałam, bo w takiej sytuacji mogłam bezkarnie oglądać uśmiechniętego Shannona, a to najładniejszy widok. Po dwóch godzinach wracaliśmy do auta, po drodze przypisując znanej gwieździe dany samochód. 
-Pierwsza randka zaliczona? - spytał, kiedy otwierał mi drzwi. 
-A to już koniec? 
-A nie? - zaśmiał się. 
-Jedna restauracja to dla Ciebie randka? Shannon... - westchnęłam, wywracając oczami. W odpowiedzi pokiwał głową, na co wybuchnęłam śmiechem. 
-Nie chce wracać do domu. Miałeś mi wszystko pokazać, pamiętasz sklerotyku? - uśmiechnęłam się, gładząc go po policzku. 
-A nie dość Ci zdjęć na dzisiaj? - zapytał, przesuwając się na prawo. 
-Przestań, to była jakaś dziewczyna w markecie. Robienie zakupów nie przyniesie ujmy Twojemu gwiazdorskiemu wizerunkowi - zaśmiałam się, a Shannon posłał mi tylko nerwowy uśmiech i pospiesznie wszedł do auta, zakładając swoje okulary. 
-Wszystko w porządku? - spytałam zdziwiona.
-Pewnie - rzucił, uśmiechając się sztucznie. Podczas jazdy co chwilę patrzył na lusterka i obracał nerwowo głowę. Nie zdążyłam nawet dobrze zapytać, kiedy zatrzymaliśmy się na małym parkingu, w okolicach plaży. Posłałam mu pytające spojrzenie, ale on zarzucił na głowę czapkę z daszkiem i podbiegł, aby otworzyć mi drzwi. 
-Plaża? - spytałam rozbawiona - zabrałeś mnie na plażę, w moich szpilkach? 
-Nie marudź, akurat kierujemy się w stronę wesołego miasteczka - ścisnął moją dłoń, a po chwili szliśmy już razem przez tłum wesołych, śmiejących się ludzi. A po środku nich my, stare konie, które po prawie roku znajomości poszły na pierwszą randkę, chcąc spędzić ją jak w liceum. 
|*|
Rozdział podzieliłam na dwie, nierówne części. 
Fajnie się czytało? Beznadziejnie? W takim razie uszanuj to i skomentuj. To śmieszne, kiedy widząc licznik odwiedzin komentarzy jest 100 razy mniej
dziękuję
martyna

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz