wtorek, 11 lutego 2014

rozdział trzydziesty pierwszy


Rodzina Leto nie różniła się od przeciętnej, amerykańskiej rodziny, jeśli chodzi o święta. Każdy metr domu ozdobiony był świątecznymi akcentami. Na drzwiach wejściowych wisiał duży, kolorowy stroik, poręcz schodowa otoczona była łańcuchami, pod żyrandolem w salonie powieszono jemiołę, a w samym jego środku stała duża choinka. Była przystrojona milionem kolorowych bombek, łańcuchów i nieprzyzwoitą ilością anielskich włosów (których nie cierpię, wszędzie się lepią!). 

Siedzieliśmy przy kuchennym stole. Razem z Shannonem z grzeczności zjedliśmy przygotowaną kolację, choć jedyne na czym nam zależało, to spokojnie przespać całą noc. 

-Jechaliście cały dzień, pewnie wrzuciliście w siebie tony niezdrowego, przydrożnego jedzenia. Alexis – zwróciła się do mnie – na pewno nie chcesz parówki? Są naprawdę dobre. 
-Mamo, to Alex – poprawił ją uprzejmie Shannon – i podobnie jak Twój mniej przystojny syn, nie je mięsa. 
-W porządku, ale tyle Wam uszykowałam, jest z czego wybierać.
-Wszystko jest przepyszne – uśmiechnęłam się – naprawdę, ale chyba dzisiaj przekroczyłam limit jedzenia. Dziękuję Pani Leto.
-Słonko, możesz mówić mi po imieniu. 
Wspaniale – pomyślałam, ale Pani niewydarzony pierworodny nie zdradził mi go od ponad półrocznej znajomości. 
-Dzięki mamo, było pyszne – brunet podniósł się ze swojego miejsca i ucałował matkę w policzek. 
-Dziękuję – rzuciłam, gdyby kogokolwiek by to interesowało. 
Po chwili Pani Leto zaprowadziła nas na małe piętro, gdzie znajdowały się sypialnie synów i dwie dla gości. Jak się okazało, Shannon zajął swój pokój, mi natomiast przydzielono gościnny. Niemal nie wybuchnęliśmy śmiechem za plecami mamy braci, a ona tylko skomentowała:
-Lepiej zapobiegać, dzieciaki.
Następnie pożegnała się z nami, życząc nam spokojnej nocy. 
Była miła, na pewno, ale widziałam, że od czasu do czasu krzywo na mnie patrzy. Może dlatego, że według niej nie nadawałam się dla jej syna, a być może dlatego, że żadna kobieta nie będzie dla niego wystarczająco dobra. Matki...

Było już po północy, kiedy wyszłam spod prysznica. W końcu odświeżona przebiegłam przez mały hol, wskakując do mojego pokoju. Owinięta w ręcznik stałam nad walizką, szukając piżamy. 

-BU! - krzyknięto za moimi plecami. Podskoczyłam jak poparzona i zobaczyłam uśmiechniętego od ucha do ucha Leto. Stał przede mną bez koszulki, w samych spodniach od piżamy. Cholera, był taki seksowny. 
-Shannon! Pogięło Cię?! - zaczęłam okładać go pięściami. 
-Ja tylko sprawdzałem, czy już śpisz – uśmiechnął się niewinnie. 
-Jak niemowlak – zmrużyłam oczy.
-Sarkazm to nie najlepszy sposób  na prowadzenie konwersacji z ukochanym – ułożył swoje ręce wokół mojej talii, tym samym skracając długość materiału, który jako jedyny osłaniał moje ciało. 
-Uzasadniony sprzeciw. Jakieś argumenty? - pochyliłam głowę, układając dłonie na jego nagim, wspaniale wyrzeźbionym, torsie.
-Zawsze może obrócić się przeciwko Tobie – zniżył ton.
-Obawiam się, że sarkazm to na razie mój jedyny sposób obrony – przesuwałam palcami, delikatnie zniżając je w okolice brzucha. 
-Nie masz żadnej obrony skarbie – zsunął dłonie na moje pośladki. 
-Coś tam jednak mam – uśmiechnęłam się, opuszczając minimalnie materiał jego spodni. 
Ręce Shannona od razu się napięły, a on sam wciągnął głośno powietrze. Zacisnął mocniej swoje dłonie na moich pośladkach, które za jego przyczyną były prawie całkowicie odkryte. 
Ja delikatnie odznaczałam palcem linię zaraz pod materiałem spodni, pod którymi nie miał bielizny. Co jakiś czas zniżałam dłoń, i automatycznie czułam, jak ręka Shannona coraz mocniej uciska moją pupę.
Na moją twarz od razu wdarł się szeroki uśmiech, a po chwili nie mogłam już powstrzymać śmiechu. 
-No co? - spytał zdziwiony. 
-Taki prosty, jesteś taki prosty kochanie – kręciłam głową z niedowierzaniem, jednocześnie się śmiejąc. 
Zrobił obrażoną minę i podszedł do okna, krzyżując ręce. Znów wybuchnęłam śmiechem a brunet ani drgnął. Stał tam parę minut, nie odpowiadając na moje zaczepki. Ja zdążyłam wcisnąć się w swoje shorty i bokserkę do spania, a on dalej nic nie zrobił. 
Podeszłam więc do niego, przytulając go od tyłu. 
-Jesteś kochany, wiesz? - powiedziałam cicho. 
-Wiem, ale nie gadam z Tobą – odburknął. 
-A ja nawet nie podziękowałam za prezent – przeskoczyłam szybko przed niego – Dziękuję – stanęłam na palcach i opierając się o jego założone na siebie ręce, pocałowałam go delikatnie w prawy kącik ust. 
Wywrócił znacząco oczyma i od razu się uśmiechnął.
-Jesteś okropna i przebiegła i sprytna i wredna i nie ma za co, wiedziałem, że oszalejesz z radości. 
-Dokładnie tak było – zaśmiałam się cicho, 'przypominając' sobie imprezę i swoją reakcję na kwiaty. 
-No ja myślę – ucałował mnie w czoło – jednak ją nosisz – uniósł mój nadgarstek. 
-No pewnie! Mówiłam Ci, że jest śliczna. Vicki ma dobre oko. 
-Ei! Ale kwiaty to był mój pomysł.
-Konsultowałeś to z Bosanko? 
-Nie – uśmiechnął się szeroko. 
-Tak myślałam – zaśmiałam się pod nosem. 
-Co znowu? 
-Nie ważne. Dziękuję za piękny prezent – wtuliłam się w niego. 
-Okej, słodko, pięknie i uroczo, ale co z tymi kwiatkami? - spytał po chwili, dalej mnie obejmując. 
-Dobra... Nienawidzę róż – wyrzuciłam z siebie, patrząc na niego z dołu. 
-Serio? - w jego głosie słychać było zawód. 
-Tak jakoś wyszło – rozłożyłam ręce.
-Dziewięćdziesiąt dziewięć procent kobiet na całym globie uwielbia czerwone róże, ale akurat Ty ich nie znosisz. Jak bardzo mam pecha, albo raczej jak bardzo Ty jesteś dziwna? 
Po chwili śmialiśmy się oboje, możliwe, że odrobinę za głośno. 
-Następnym razem dostaniesz kaktusa. Jednego – dodał. 
-Zawsze chciałam mieć kaktusa – powiedziałam wesoło – nazwałabym go jakimś śmiesznym imieniem i gadała do niego przez cały czas. 
-Jesteś nienormalna – podniósł mnie, a następnie ułożył pod kołdrą – śpij kobieto, która jako jedyna na świecie nie lubi kwiatów miłości. Dobranoc – ucałował mnie w czoło, a ja poczułam się jak mała dziewczynka. 
Po chwili już go nie było, a w moim pokoju świecił jedynie minimalny blask księżyca. 
Przewracałam się z boku na bok, ale nie mogłam zasnąć. Jedyne o czym myślałam, to Shannon. Chciałam, żeby przy mnie był. Żeby leżał tu ze mną i wierzcie lub nie, nic więcej. 
Złapałam za telefon i napisałam:
|*|
Nie mogę zasnąć :(
|*|

Po paru sekundach usłyszałam dźwięk przychodzącej wiadomości, z pokoju obok. 



|*|
Bo ja mam wygodniejsze łóżko, ha!
|*|

Złapałam poduszkę i  na palcach przemknęłam do sąsiedniego pomieszczenia.
-Suń się Leto – szepnęłam, wślizgując się pod kołdrę. 
-Nienormalna – rzucił, praktycznie śpiąc. 
Ułożyłam się plecami do niego, a Shannon objął mnie w pasie. 
-Dobranoc Shannon, kocham Cię – powiedziałam cicho. 
-Kocham Cię – odpowiedział, całując moją skroń. 
Już nie miałam problemu z zaśnięciem. Uśmiech i ciepło bijące od jego ciała załatwiły moją bezsenność w ciągu jednej nanosekundy. IDEALNIE.
*
Nie dane nam było pospać, tak w sumie, to od dobrych trzech dni. Zostaliśmy obudzeni o dziewiątej rano (kto wymyślił pobudkę w nocy?!)
Na szczęście to Jared wparował do pokoju, obrzucając poduszkami łóżko. Nawet nie chcę myśleć jak szybko gospodyni wywaliłaby mnie z domu, gdyby to ona weszłaby tu zamiast syna. 
Zeszliśmy na dół (narzuciłam  na siebie bluzę) i wesoła kobieta powitała nas z wielkim uśmiechem.
-Wesołych świąt kochani! 
CO? Cholera! Zapomniałam podłożyć prezenty pod choinkę! Miałam to zrobić wieczorem, ale kompletnie o tym zapomniałam, a przecież latałam po całym Nowym Yorku jak nienormalna, żeby trafić w gusta dwóch, całkowicie mi obcych ludzi. 
-Zrobiłem to za Ciebie. Dobrze, że podpisałaś – szepnął mi do ucha zaspany Shannon, a mi kamień spadł z serca. 
Po godzinie kończyliśmy śniadanie, które przebiegało w dość miłej i swobodnej atmosferze. Oprócz momentu, kiedy Constance (wreszcie, przez przypadek, poznałam jej imię!) powiedziała, że do późna nie mogła zasnąć, słysząc nasze śmiechy na górze. Nie dość, że zrobiło mi się głupio, to jeszcze młodszy Leto dołożył swoje pięć groszy: 
-Nie tylko razem się śmiali, również obudzili – powiedział, uśmiechając się znacząco. 
Czułam, jak moje policzki robią się czerwone, a wstyd zalewa całą mnie. Nie wiem nawet jakim cudem zdążyłam coś powiedzieć, zanim zrobił to starszy brat. 
-Nie, nie, to nie tak. My po prostu... my...
-Kochaliśmy się jak pieprzone króliczki – zaśmiał się Shannon, a Jared od razu do niego dołączył. Ja tylko spuściłam głowę z chęcią nie podnoszenia jej do końca dnia, przeklinając głupie żarty braci. 
*
Koło 17 zasiedliśmy do stołu. Tradycyjne potrawy zakrywały mebel po brzegi. Pieczona szynka z farszem, sos borówkowy, kolby kukurydzy, pieczone warzywa i oczywiście mashed potatos oraz eggnog **. 
Nie mogę powiedzieć, że było niemiło, ale pomimo wszelkich starań Shannona, nie czułam się komfortowo z jego rodziną przy świątecznym stole. Przypominałam sobie Boże Narodzenie u siebie w domu, kiedy jeszcze byli rodzice a potem następne, spędzone z Annie. Nie mam pojęcia jak to zrobiłam, ale tylko raz poleciała mi jedna, jedyna łza. Resztę powstrzymałam w odpowiednim momencie, bo temat znów zszedł na moja osobę. 
-Chłopcy dużo mi o Tobie opowiadali – mówiła jak typowa mama, chociaż wcale na taką nie wyglądała. Wydawało mi się, że odrobinę odbiega od 'matczynego schematu'.
-Znając ich poczucie humoru, większość z tych rzeczy to zwykłe bajki – zaśmiałam się. 
-Pewnie tak, więc może sama coś o sobie powiesz – zaproponowała, a mi ta opcja nie za bardzo przypadła do gustu. 
-Mamo... - przywołał ją starszy syn.
-Tylko pytam, to chyba nie jest zabronione? 
-Nie, nie, w porządku – uśmiechnęłam się (zbyt)sztucznie. 
-Shannon mówił, że jesteś adwokatem – w jej głosie wyczułam podziw. 
-Prawie – poprawiłam ją – jestem na ostatnim roku na New York Law University – powiedziałam uprzejmie, mając nadzieję, że przesłuchanie nie będzie długie. 
-Wiem też, przepraszam, nie chcę być niedelikatna... – dodała – ale chciałam tylko powiedzieć, że przykro mi z powodu Twoje Babci. 
-Dziękuję – powiedziałam cicho, patrząc na talerz. 
-Jeśli mogę wiedzieć, co się stało z Twoimi rodzicami? 
Nie miałam jej za złe, że pyta, po prostu była ciekawa. W sumie, to dobrze, że nie unikała tego tematu, wiedząc o tym co nieco. 
-Komu soku? - powiedział Shannon, odrobinę głośniej niż zazwyczaj. Popatrzył na mnie z troską w oczach a ja uśmiechnęłam się do niego niepewnie. 
-Zginęli siedemnaście lat temu w katastrofie lotniczej. Podczas lotu jedno skrzydło zaczęło się palić. Nie znaleziono przyczyny, ale twierdzą, że to prawdopodobnie niedociągnięcia w etapie przygotowania do startu. Zginęli wszyscy. Rodzice lecieli z Florydy, mama odbierała tam nagrodę za swoja debiutancką książkę – uśmiechnęłam się na wspomnienie tego - Była bestsellerem. Przez kilka miesięcy nie schodziła z list najczęściej kupowanych. Wszyscy byliśmy z niej bardzo dumni, i chociaż nigdy tego nie okazywała, ją samą rozpierała duma – Kiedy mówiłam, patrzyłam się na na leżący przede mną widelec, więc kiedy skończyłam, podniosłam zapłakane oczy na moich wiernych słuchaczy i zobaczyłam, że nie tylko ja się wzruszyłam.
Constance ocierała policzki a Jared siedział z kamienna twarzą, jednak jego oczy nie były już tak wesołe jak do tej pory. Shannon gładził moja dłoń a ja w jednej chwili poczułam się głupio. Były święta, a ja jak zawsze musiałam pokazać, jaka jestem biedna i jak ciężko mi się żyję, ŻENADA. 
Otarłam więc łzy i z krzywym uśmiechem zaczęłam opowiadać o profesorze Wincherze i jego dziwnych skłonnościach do czyszczenia każdego ołówka, jakiego ma zamiar dotknąć. Jakoś wybrnęłam i przywróciłam 'normalną' atmosferę. 
*
Z każda następną godziną spędzoną w domu Constance, czułam się swobodniej. Może nie tak, jakbym sobie tego życzyła, ale przynajmniej nie wstydziłam się pójść do toalety, czy nalać sobie soku. 
Było koło 19, kiedy po świątecznym obiedzie wspólnie siedzieliśmy w salonie, śpiewając zimowe szlagiery.
Constance grała na gitarze, Jared zagarnął wokal prowadzący, mój Leto bębnił w kolana, poduszki i wszytko, co wydawało dźwięk, a ja zajęłam się zaszczytnym klaskaniem. Muzyka naprawdę była w tej rodzinie, a chociaż mi było do tego daleko, bawiłam się wspaniale. 
W pewnym momencie przerwał nam dzwonek do drzwi. Gospodyni poleciała otworzyć, kiedy ja zarzucałam Shannonowi, że kompletnie nie czuje rytmu (w czym solidarnie pomagał mi Jared). 
Po chwili usłyszeliśmy krótkie śmiechy, więc każdy z nas spojrzał w stronę wejścia do salonu. Pojawiła się tam wysoka brunetka. Kulała na jedną nogę, ale to nie przeszkadzało w powiedzeniu, że jest śliczna. Miała duże, brązowe oczy, a jej długie włosy opadały na ramiona. Przypominała... była trochę podobna do mnie (z tą różnicą, że ona była naprawdę atrakcyjna)
-Shannon – powiedziała, ukazując rządek zadbanych zębów.
-Mandy – przywitał się starszy z braci – miło Cię znów widzieć – podszedł do niej i powoli ją przytulił. 
Stali chwilę koło siebie: ona - uśmiechnięta, wgapiająca się w niego jak w mój obrazek, on – obejmujący ją jednym ramieniem. Ale widziałam, że uśmiech, który towarzyszył mu od kiedy ja zobaczył, nie był naturalny, a na pewno nie ten, który widzę, kiedy jesteśmy razem. Zatem dlaczego?

** tradycyjne świąteczne dania w USA
|*|
Nie będzie mnie przez cały weekend, więc jutro powinien pojawić się kolejny, bzdurowaty rozdział.
dziękuję
martyna

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz