niedziela, 9 lutego 2014

rozdział trzydziesty


-Wesołych! - uśmiechnęłam się - wreszcie, od 17 lat będziecie w święta razem. 
Stałam przed tabliczkami, przeskakując z nogi na nogę. Śnieg lekko pruszył a ja nie wzięłam rękawiczek, więc moje dłonie były jak całkowicie pokryte lodem. Tym razem nie było przy mnie Shannona. Chciał tu ze mną przyjść, ale poprosiłam go, żeby dał mi pobyć chwilę samą. Był kochany nie odstępując mnie na krok, ale lubiłam swoje towarzystwo, a wtedy naprawdę tego potrzebowałam. Perkusista postawił tylko trzy, duże znicze i wrócił do auta. 
-Też chciałabym z Wami być. W sumie, to prawie tam trafiłam - zaśmiałam się, wyobrażając sobie karcące wzroki rodziców i Annie -  Ale zesłaliście mi Shannona, wiem, że grzebałaś w tym paluchy - zwróciłam się do najnowszego nagrobka - dziękuję. Trzymajcie kciuki, żeby mama braci Leto mnie polubiła, wiecie, że nie jest to prosta sztuka...
-Kocham Was, trzymajcie się ciepło - po jakiś 20 minutach wracałam do samochodu, starając się utrzymywać łzy wewnątrz powiek - bałam się, że zamarzną na moich policzkach i Shannon znów będzie się martwił.
*
Jechaliśmy już trzecią godzinę od Virgini. Chociaż pędziliśmy autostradą I-98 nie można było nazwać tego drogą 'ekspresową'. Dlaczego wszyscy dojeżdżają na święta na ostatnią chwilę? Po pół godzinie lamentów mojego autorstwa, traktujących o moich potrzebach fizjologicznych, wreszcie zatrzymaliśmy się w miejscu postojów. Wjechaliśmy na duży parking otoczony 'mini lasem', przy którym stał dość duży budynek z fast foodami i toaletami w środku. Ja, pędem udałam się do zakolejkowanych toalet, a Shannon poszedł po kawę. 
-Nie próżnujesz - podeszłam do niego, kiedy szedł z dużym kubkiem w stronę wysokiego barku z krzesełkami. 
-Nie mam na to czasu - uśmiechnął się - A propo 'nie mam', czas coś zjeść. 
Kolejka była strasznie długa, ale postanowiliśmy nie odpuszczać wyczekiwanych frytek, smażonych na śmierdzącym i starym oleju. 
-Shannooon - zawodziłam mu do ucha, podpierając się na jego ramieniu i podskakując jak mała dziewczynka, kiedy kolejka do kasy nawet nie drgnęła. -Shannooooon, ja chcę już jeść - nie dawałam mu spokoju. 
-No to co ja Ci poradzę? Trzeba było nie sikać tak długo - rzucił beznamiętnie. 
-Wcale długo nie sikałam! - oburzyłam się, a parę osób obrzuciło nas nieciekawym  spojrzeniem.
-Wiem, ile potrafisz przesiedzieć w łazience, nakładając aburdalną ilość... tego wszystkiego - pokazał na moją twarz.
-Skarbie, proooooszę Cię - w moim tonie wyraźnie słychać było irytację - to Twoje wszystko, to zaledwie parę zabiegów, które nie zajmują mi dłużej, niż dwadzieścia minut każdego ranka. 
-Chyba w psich latach - zaśmiał się i w końcu ruszył się do przodu o parę kroków. 
Naprawdę byliśmy głodni, bo zamówiliśmy (po wieczności czekania) tonę żarcia. Oczywiście nie obyło się bez standardowej kłótni o moją niepodległość w kwestii płacenia, ale kiedy miła kasjerka (za miła dla Shannona, oczywiście) powiedziała wesoło, że należy się 39$, wzięłam papierowe torby z jedzeniem i pospiesznie odchodząc, rzuciłam: 
-Ten miły Pan płaci. 
Po czym zmyłam się z pola widzenia Shannona, zajmując stolik. 
*
-Halo, jeszcze nie skończyłam - powiedziałam spokojnie, kiedy mój towarzysz powoli zbierał się do wyjścia. 
-Zjesz w samochodzie, proszę Cię, zabiją nas - pospieszał mnie. 
-Pięć minut chyba nie zrobi różnicy - dalej zajadałam się frytkami. 
-Uwierz, że to będzie kolosalna różnica, zwłaszcza dla mamy, która nienawidzi spóźnień, więc tak jakby już mamy przesrane. 
Nie ruszyłam się z miejsca a Shannon wywracając oczyma wstał i zaczął kierować się w stronę wyjścia. 
-Idziesz? - krzyknął zza pleców, a ja wiedziałam, że jak się nie pospieszę, do LA będe wracała piechotką. 
Złapałam więc torbę z jedzeniem i pobiegłam za nim, wskakując mu na plecy. Ledwo utrzymał się na nogach, ale wypominając mi każdą kalorię, którą właśnie spożyłam, doczłapał się do auta. 
Kolejne godziny naszej niezwykłej podróży były dokładnie takie, jak można by się spodziewać, czyli zwykła jazda, no, może śmialiśmy się więcej niż przeciętni ludzie jadący z Nowego Yorku do Los Angeles. 
Chociaż mieliśmy za sobą jakieś 12 godzin jazdy, Shannon co chwilę sie na mnie patrzył, bez przerwy. Nie ważne, czy rozmawialiśmy, czy śpiewałam razem z radiem, wyglądałam przez okno, czytałam książkę czy z całych sił starałam się udawać, że to co mówi o samochodach jest ciekawe. Po prostu cały czas mnie obserwował. A kiedy spytałam, czy mógłby w końcu przestać się gapić, odpowiedział, że absolutnie nie, ponieważ nie widział swojej kobiety od czterech miesięcy i ma prawo obserwować mnie jak psychopata. Tak! To właśnie mój Leto, który był tak bardzo denerwujący i jednocześnie kochany, że najlepiej było nie analizować jego osobowości, tak dla własnego zdrowia.
Kiedy ostatnio zadawałam to pytanie, byliśmy w stanie Missouri. Teraz było to już Kansas i nie miałam pojęcia ile przespałam. Starałam się więcej nie zasypiać i być solidarna względem Shannona, który nie zmrużył oka od minimum 30 godzin. Oczywiste jest chyba to, że przez cały czas trułam mu, żebyśmy zatrzymali się w jakimś przydrożnym motelu, ale on upierał się, że nie takie rzeczy się robiło, i zrobimy dłuższą przerwę, kiedy nie będzie już mógł otworzyć oczu. Wypił jakieś osiemset kaw, więc postanowiłam odpuścić. 
Zostało tylko 10 godzin do LA! Mniej więcej trzy godziny temu zaczęłam kłócić się z Shannonem, że chyba jest nienormalny i natychmiast ma się gdzieś zatrzymać. Widziałam jak mu ciężko i nie miałam pojęcia, dlaczego po prostu nie zatrzyma się gdzieś, żeby się przespać. Więc za moją sprawą odpoczęliśmy jakieś cztery godziny w motelu, po czym dalej ruszyliśmy w drogę.
Kolejny raz zatrzymaliśmy się przy tzw. 'serwisach', czyli w bardzo podobnym miejscu, gdzie jedliśmy ostatnio. 
Rzuciliśmy się na toalety, a kiedy wróciłam na parking, Shannona jeszcze nie było. Wyciągnęłam więc paczkę papierosów z kieszeni kurtki. Odpaliłam jednego i przechadzałam się w okolicach samochodu, kiedy nagle ktoś zaszedł mnie od tyłu, łapiąc w pasie. Oczywiście, że to Shannon - wszędzie rozpoznałabym te dużo dłonie i niepowtarzalny zapach. 
-Znowu? - spytał, opierając podbródek na moim ramieniu.
-Aham - odmruknęłam. 
-Ostatnio jak się widzieliśmy, to nie za bardzo ciągnęło Cię do nikotyny. 
-No widzisz - użyłam najmilszego z możliwych tonów, chociaż ja w tych dwóch słowach widziałam tyle żalu. Za to, że nie mógł przy mnie być przez tak długi czas. Po chwili skończyłam palić i odwróciłam się do bruneta, po czym ściągnęłam mu okulary przeciwsłoneczne. 
-Nie znajdą Cię tutaj. A nawet gdyby, to szkoda im będzie pamięci na zdjęcia z taką pięknością jak ja - puściłam mu oczko. 
-Denerwujesz mnie. Dobrze wiesz, że nienawidzę, kiedy mówisz takie rzeczy. Jesteś piękna - powiedział dobitnie. 
-Nie obraź się skarbie, ale jestem Twoją dziewczyną, więc musisz tak mówić, żeby nie wyjść na frajera z brzydką laską. Poza tym, 'Twoją dziewczyną'... całkiem fajnie brzmi, hę? - zarzuciłam ręce na jego szyję i przybliżyłam się nieznacznie. 
-Całkiem tak - uśmiechnął się - oprócz pierwszej części zdania, której nawet nie skomentuję, głupku - przyciągnął mnie do siebie i objął swoimi szerokimi ramionami. 
-Lubię jak mnie przytulasz - powiedziałam po chwili, uśmiechając się nad zwyczaj szeroko. 
-Wiem dokładnie co lubisz - wyszeptał mi do ucha, a po moim ciele przeszły tabuny ciarek. 
-Zdarza Ci się kochanie. Rzadko, ale to już coś - pokazałam mu język. 
-Igrasz z ogniem, Mała - wycedził przez zaciśnięte zęby. 
-Jestem tego w pełni świadoma, ale uwielbiam Cię denerwować - uśmiechnęłam się szeroko. 
-Nienawidzę Cię - pokiwał głową, po czym zdecydowanym ruchem oparł mnie o bok samochodu, i delikatnie na mnie napierając, zaczął całować. Nie miałam pojęcia jak to działa, ale za każdym razem, każdym pojedynczym pocałunkiem, niemal kręciło mi się w głowie, a w podbrzuszu czułam przyjemne rewolucje. Jego dłonie wędrowały po moich pośladkach, moje natomiast kurczowo zaciskały się na jego kościach policzkowych. 
-Do wozu - rzucił nagle Shannon, z brudnym uśmieszkiem, otrwierając i przytrzymując mi drzwi. 
-Shannon! No co to ma być ja się pytam? - podniosłam ręce w geście niezadowolenia. 
-Przez to będziesz mnie bardziej kochała.
-To chyba najgłupsze co kiedykolwiek słyszałam -  powiedziałam zgodnie z prawdą. 
-Nie znasz się kobieto. Do środka, już! - zaśmiał się, a ja wygrażając mu, że jeszcze będzie coś ode mnie chciał, zajęłam swoje miejsce. 
*
Już tylko dwie godziny dzieliły nas od celu. Właśnie wtedy Shannon przepraszał i tłumaczył przez telefon nasze spóźnienie. Najwyraźniej mama braci Leto naprawdę nie tolerowała spóźnień... cóż za ironia. 
*
-W końcu wstałaś, kochanie - powitał mnie mój towarzysz, obdarowując uroczym uśmiechem. 
-Sorki za pozostawienie Cie na polu walki samemu... znowu - przetarłam oczy. 
-Przynajmniej mogłem się bezkarnie gapić - wyszczerzył zęby. 
-Ja i tak to czułam, nierozważny człowieku. Ile do LA? - ziewnęłam.
-Jakieś pół godziny i będziemy na miejscu - powiedział spokojnie. 
Zaczęłam się denerwować, właśnie teraz stres dawał się we znaki. Dobra, za pół godziny spotkam się z jego mamą, spokojnie, będzie dobrze. Nie, nie będzie. Cholera.
Wreszcie przekroczyliśmy granicę Miasta Aniołów. Nie kierowaliśmy się do centrum, raczej na obrzeża miasta. Wszystko wyglądało przepięknie. Te budynki i ulice i każda pojedyncza rzecz. Widziałam uśmiech na twarzy Shannona, kiedy opowiadał o poszczególnych miejscach, do których oczywiście mnie zabierze. Naprawdę musiał lubić to miasto, to było widać. Niebo było całkowicie ciemne i pokryte gwiazdami. Stanęliśmy na chodniku przed jednym z domów, usytuowanych na spokojnej uliczce na przedmieściach. 
-To będzie katastrofa, szykuj się - powiedziałam, krzywiąc się. 
-Przestań, to tylko moja mama - widać było, że moja beznadziejność wyraźnie go bawiła. 
-Shannon, to jest TWOJA MAMA - podkreśliłam. 
-Jesteś urocza, taka nieporadna - dał mi buziaka. -Wcale nie, i to nie jest śmieszne - skryłam głowę w materiale jego bluzy. 
-Przestań, po prostu powiedz 'dobry wieczór' i nie zapominaj oddychać. 
Pokiwałam przecząco głową, więc brunet uniósł mój podbrudek i zbliżając się powoli do frontowych drzwi skromnego domku, złączył nasze usta w delikatnym pocałunku. 
-Ekhem - usłyszałam po chwili za swoimi plecami czyjś głos. 
Natychmiast oderwałam się od Shannona i ujrzałam kobietę koło sześćdziesiątki, stojącą w progu domu. Miała długie, siwe włosy z prosto przyciętą grzywką. Ubrana była w czarne spodnie i zielonkawy, cienki sweterek, spod którego wystawała czarna koszulka. Od razu przypomniałam sobie o swoim wyglądzie, kiedy kobieta dziwnie mi się przyglądała. Dresowe spodnie, zwykła czarna bluzka, a do tego grube buty i niedorzeczna jak na tutejszy klimat, zimowa kurtka. Moje włosy były w totalnym nieładzie, a na twarzy miałam blisko czterdziestogodzinny makijaż. W dodatku obściskiwałam się z jej synem, kiedy ona nie widziała się z nim pewnie parę miesięcy. WSPANIAŁY początek, gratulacje Alex - od wszystkich nieudaczników tego świata. 
-Witajcie kochani. Synku, jak zawsze na czas - zmrużyła oczy i z uśmiechem przywitała się z Shannonem, tuląc go. 
-Miło Cię poznać, Alexis - powiedziała, podając mi rękę. 
-Alex - poprawiłam ją niepewnie - Dobry wieczór Pani... - zawahałam się, bo właśnie w tamtym momencie zdałam sobie sprawę, że nigdy nawet nie zapytałam o jej imię - ...Leto - dokończyłam, zdecydowanie za późno.
|*|
Dziękuję każdej osobie, która czyta moje wymysły! Dziękuję też za komentarze, a to, że nie odpisuję na każdy, nie oznacza, że mi się nie chcę! Czasami nie chce Ci się czegokolwiek napisać, czasami nie wiesz co... Dlatego jeszcze raz dziękuję za każdą opinię! Czekajcie na rozdziały, bo będzie się działo ;)
dziękuję
martyna

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz