poniedziałek, 28 kwietnia 2014

rozdział pięćdziesiąty pierwszy


Promyki majowego słońca przedzierają się przez lekko zabrudzone okna. Budzą mnie, delikatnie smyrając po twarzy. To miłe uczucie, zwłaszcza, że przez ostatni czas jedyną pobudką był wstrętny dźwięk budzika albo donośny płacz Joela. Przeciągam się, ponownie opadając na poduszki. Spoglądam na zegarek, który wskazuje godzinę dziesiątą. Wstaję i udaję się do małej łazienki, tuż obok mojego starego pokoju. Obmywam twarz i przyglądam się jej. To co widzę specjalnie mnie nie zaskakuje. W lustrze widzę kobietę blisko trzydziestki z dwoma widocznymi bliznami. Shannon jeszcze ich nie widział, bo ostatnio nawet videorozmowy przestały u nas funkcjonować. Mam nadzieję, że szybko się przyzwyczai do widoku, który powiedzmy- zaakceptowałam. Wchodzę pod prysznic, który teoretycznie mnie orzeźwia. Myję włosy ulubionym szamponem Babci, który do tej pory stoi na półce. Nie miałam serca go wyrzucać, z resztą tak jak innych przedmiotów, więc dom wciąż pełen jest jej pamiątek. Po kilkunastu minutach przebrana w krótkie, jeansowe spodenki i czarny top schodzę do kuchni, gdzie wita mnie szczebiotanie Joela. Ma dopiero niespełna dwa miesiące a rośnie jak szalony. Powoli z Jonni opróżniamy jego garderobę z za małych ubranek, uzupełniając następnymi, słodkimi wdziankami.
-Siemka – witam się z tą dwójką, podchodząc do starego zaparzacza, z którego każda kawa jest czarna jak smoła, dlatego dolewam do kubka ostatki mleka, które bezczelnie trafiły do malucha.
-Coś się nie spieszyłaś – mówi przyjaciółka, szykując butelkę.
-W końcu mogłam się wyspać, chociaż słońce nie do końca mi tego życzyło – śmieję się i podchodzę do małej, drewnianej kołyski, którą przywiozłyśmy ze sobą. –Cześć smrodzie – podaję mu palec, który natychmiast ściska, a następnie próbuje włożyć do buzi. Bawię się z nim jeszcze chwile, dopóki nie czuję cudownego zapachu kawy. –Wybacz mały, ale ten palec będzie mi jeszcze potrzebny – daję mu buziaka w całkowicie niezamknięte usta. Jest uroczy i jak zawsze na ten gest, uroczo się śmieje.
-O której jedziemy? – pyta Jonni, wyciągając szkraba z kołyski.
-Za godzinę, nie wiem, zależy o której się wyrobimy – odpowiadam, sięgając po jeszcze ciepłe tosty z serem.
-Okej, bo chciałabym jeszcze skoczyć do sklepu. Joel połyka wszystko jak maszyna.
-Ma coś po ciotce!- śmieję się, a po kilkunastu minutach zmieniam koszulkę na trochę dłuższy sweter i wciągając trampki na nogi jestem gotowa. Oczywiście mamy z Jonni lekką obsuwę w czasie, bo szanowny synek nie dawał niczego na siebie założyć. Nie wiem jak, ale w końcu obyło się bez płaczu i mogłyśmy opuścić dom Annie. Szłyśmy przez miasto, z wózkiem przed nami i pomimo tego, że Richmond to stosunkowo duże miasteczko, nadal wszyscy się tu znają, więc nie obyło się bez idiotycznych komentarzy na temat małego i dwóch kobiet. Nie mogłam uwierzyć, że ludzie potrafią być tacy… głupi i nietolerancyjni.                                                                               Koło południa siedziałyśmy w urzędzie miasta, czekając na swoją kolej, co trwało całą wieczność, jednak musiałam załatwić wszystkie formalności. Mianowicie, sprzedawałam dom. To było jedyne, słuszne rozwiązanie. Pieniądze, które zostawili mi rodzice powoli się kończyły, a wydatków przybywało. Dalej szukałam okazji na zrobienie aplikacji, ale wciąż pozostawałam na etapie prób, które jednak kosztują. Poza tym czekała mnie przeprowadzka do LA, gdzie miałam kupić mieszkanie. Rozmowy, które przeprowadziliśmy z Shannonem na temat pieniędzy w tej sprawie można liczyć w tysiącach, ale jednym z warunków było to, że cenę nowego mieszkania dzielimy równo na pół. Dodatkowo, dom był dość stary i nie używany i nie restaurowany tylko coraz bardziej niszczał. Mam nadzieję, że nowi właściciele potraktują go należycie i zajmą się nim odpowiednio. Wreszcie nadchodzi nasza kolej a sama obecność przy okienku zajmuje nam nie więcej niż piętnaście minut. Z urzędu udajemy się na cmentarz, a mi jakby serce bije szybciej. Po drodze kupujemy koliste wianki kwiatów, które Annie za każdym razem kupowała lub czasami robiła dla rodziców.
-Wiem, wiem, Pani pewnie też skopałaby mi tyłek, ale już z tym skończyłam i oficjalnie jestem abstynentką. – uśmiecha się Jonni, która siedzi na małej ławeczce, naprzeciwko tabliczek. –Ale jak Państwo widzą Joel ma się dobrze, a może nawet za dobrze, bo tych dwóch rozpieszcza go na każdym kroku – śmieje się, kiedy ja pielęgnuję miejsce między nagrobkami. Po kilkunastu minutach wspólnej rozmowy zostawia mnie samą w rodzicami i Babcią, spacerując z małym między alejkami.
-Wiec… - zaczynam, siedząc jak zawsze na trawie przed nimi. Czuję się okropnie, bo tak dawno mnie tu nie było, zaniedbałam to miejsce, a w dodatku sprzedaję dom. –Naprawdę mi głupio, przepraszam Was, ale wiecie jak było. Wszystko widzieliście, również to, jak spieprzyłam parę spraw. Dobra, sorki – poprawiam się za przekleństwo w ich obecności – Ale teraz będzie coraz lepiej. Obiecuję Wam, że minimum raz w miesiącu będę tu przyjeżdżać. Właśnie, najlepiej będzie jak zrobię prawo jazdy – wpadam na nowy pomysł, który o dziwo wydaje się całkiem sensowny- A co do tego domu… Długo nad tym myślałam i… dobra, bez owijania w bawełnę, wiem, że to Wasza trójka podsunęła mi ten pomysł pewnego dnia – uśmiecham się – Mamo, Tato, zawsze chcieliście, żebym żyła tak, jak chcę. Annie ciągle powtarzała mi, że chcielibyście, żebym była szczęśliwa, i wiem, że sama tego chcesz – spoglądam na tabliczkę Babci – Ale mogę Wam obiecać, że nie sprzedam go byle komu! Nie pozwolę, żeby jacyś frajerzy kręcili się po naszym terenie!-  śmieję się, możliwie odrobinę za głośno. –Trzymajcie kciuki, za kilka dni mają być wyniki testów i choler…- zakrywam usta dłonią w porę – no jestem zdenerwowana. W ogóle ostatnio duuużo się dzieję – uśmiecham się do siebie i sama nie wierzę, że wszystko tak się pozmieniało. Znalazłam w końcu mężczyznę, z którym niedługo zamieszkam, więc tych trzech na górze pewnie się cieszą, zwłaszcza, że Annie była zakochana w moim Shannonie. W dodatku spełnię marzenie i mam nadzieję, zostanę adwokatem. Zacznę życie w innym miejscu, na zupełnie innych zasadach. –Dlatego proszę, znacie mnie, więc wiecie, że czasami przydaje mi się kop w tyłek. Nie wahajcie się, okej? Ha, po co ja w ogóle o to proszę? – prycham ze śmiechem – zawsze się wtryniacie. Kocham Was i nigdy nie zapomnę – zapewniam, obiecując sobie, że nie zaniedbam już swoich spotkań z najbliższymi osobami w moim życiu.
Po południu czeka mnie jedna z cięższych rzeczy do zrobienia. Wygląda to jak scena z filmu, ale nie towarzyszyła nam piękna sceneria kolorowych rabatek na podwórku czy wesoła melodyjka w tle. Większość roślin nie odbiła po mroźnej zimie, a ja nie miałam pojęcia jak im pomóc. Było mi ich szkoda, i tylko jeden rządek zaczął pączkować. Postanowiłam, że zabiorę go ze sobą do Nowego Yorku, chociaż nie mam pojęcia co to za kwiat, ale jestem pewna, że jest piękny, bo Annie hodowała tylko takie. Nadszedł moment, kiedy wspólnie z Jonni wbiłyśmy w ziemię przed domem dużą, drewnianą tabliczkę z napisem ‘NA SPRZEDAŻ’. Chciałam zrobić to z uśmiechem na twarzy, ale nie było nawet mowy o jakimkolwiek pozytywnym uczuciu. Ale dzięki przyjaciółce szybko się z tym uporałyśmy i razem z Joelem weszłyśmy do środka. Zaparzyłyśmy sobie herbatę i wspólnie w salonie zamieszczałyśmy informacje o sprzedaży domu w Internecie.
-Skoro jesteśmy w temacie – zaczyna przyjaciółka – to Twoja przeprowadzka jest pewna? – pyta.
-Jeszcze nie mamy ustalonych wszystkich szczegółów, ale wiem tylko, że będę mieszkała w Los Angeles. Ja? Nie wiem jak to wyjdzie, ale nie zdziw się, jak wrócę do Ciebie z podkulonym ogonem po pierwszym tygodniu – śmieję się, ale Jonni ma nieco skwaszoną minę. –Hej, co jest? – podchodzę do niej i kucam przed kanapą, uśmiechając się do Joela, który leży koło mamy.
-Nic, tylko się martwię, chyba mam prawo, nie? Od zawsze byłyśmy razem a teraz jakiś najlepszy perkusista na świecie tak po prostu mi Cię zabiera. A Ty też nie pomyślisz nic, no wyobraź sobie, co ten tutaj biedny zrobi bez ukochanej cioci, która jako jedyna bawi się z nim o każdej porze? – mówi bez przerwy a ja uśmiecham się smutno, łaskocząc małego po brzuszku.
-On akurat zyska na tym najwięcej – śmiejemy się, po czym wtulam się w ramię przyjaciółki. –Przecież to nie koniec, halo!
-Przecież wiem, ale i tak… no wiesz, jednak przez te lata przyzwyczaiłam się do Twojego jazgotania i takie tam.
-Jo! – besztam ją i raczę uderzeniem w ramię. –Jak tak mnie kochasz, to zrób kolację.
-Jasne, jasne, korzystaj, dopóki masz takiego anioła koło siebie – mierzwi mi włosy i udaje się do kuchni. Zrzucam na ziemię poduszki i kładę się obok Joela, podpierając się na łokciu. W tle gra ulubiony zespół Jonni, na który mały jest od początku skazany, ale to akurat dobrze dla niego- od najmłodszych lat będzie przyzwyczajony do dobrej muzyki a nie radiowego chłamu. Obserwuję małego krasnoluda, który jak zawsze macha łapkami i łapie mój palec. Jest taki rozkoszny i myśl zostawienia go a następnie widywania tylko parę razy do roku nie należy do tych przyjemnych. Ale z drugiej strony nie jestem tu tak potrzebna. Jonni ma Kaila, który oszalał na punkcie mamy i jej pociechy. Specjalnie przywiózł nas z Nowego Yorku tutaj, po czym wrócił na dzisiejsze zajęcia, żeby jutro znów narobić kilometrów i bezpiecznie zabrać nas do domu. Jest kochany i bardzo się stara, dlatego wiem, że zapewni Jonni i Joelowi wszystko, czego będą potrzebowali. A Shannon? Czy jestem pewna, że on zatroszczy się o mnie w odpowiedni sposób? Czy kiedyś założymy rodzinę i będziemy mieć razem dziecko? Potrząsam szybko głową, odrzucając od siebie te głupie pytania. Oczywiście, że Shannon da mi wszystko, czego będę potrzebowała, robi to od kiedy się poznaliśmy! A dziecko? Jak mogę o tym myśleć, skoro sama nim jestem? Z niedowierzaniem w samą siebie łaskoczę Joela w brzuszek, podziwiając jego uroczy uśmiech. Jest kochany i nie chce go zostawiać, ale po drugiej stronie czeka mnie alternatywa.
-Wybacz maluszku, ale jest już inny mężczyzna… czy raczej chłopiec w moim życiu – śmieję się i wracam do zabawy z małym terrorystą, który wszystko wymusza płaczem lub powalającym śmiechem. Ma to po mamie.
*
To już ostatnie nasze zajęcia. Oczywiście prowadzi je nasz główny wykładowca- Pan Wincher. Naprawdę cieszę się, że trafiliśmy akurat na niego, bo jego opinia jest jedną z najlepszych na całym NYLU. Z grubsza dziękuje nam za współpracę przez te kilka lat, ale nie zdradza wszystkiego, zostawiając zapewne głębsze przemówienie na jutrzejsze wręczenie dyplomów. W ciągu paru godzin dostaję trzeci telefon, i kiedy nadużywając życzliwości profesora wychodzę go odebrać, okazuje się to kupiec domu w Richmond. Jestem naprawdę zaskoczona, bo do tej pory otrzymałam sześć zgłoszeń od zainteresowanych. Pewnie połowa z nich zrezygnuje, ale będę miała pewność, że nie zrobią z miejsca mojej młodości jakiejś meliny.
-Panno Batch, jak zawsze wie Pani, kiedy się pojawić. Właśnie chciałem wyróżnić Panią i Pana Netrosa. Zdecydowanie wykazali się państwo najlepszymi wynikami i serdecznie Wam gratuluję – ściska nam dłonie, chociaż widzę wahanie w jego zachowaniu, kiedy przychodzi moja kolej. Decyduje się jednak na zwykły uścisk dłoni, chociaż nie miałabym nic przeciwko przytuleniu. Dużo mu zawdzięczam.
Po południu jesteśmy wolni, ale po zajęciach zatrzymujemy się ze znajomymi z roku w pobliskiej knajpce. Planujemy jutrzejszą imprezę, na którą specjalnie wynajęto klub. Mam nadzieję, że Shannon zdąży przylecieć na wręczenie dyplomów, ale z tego co mówił, może być sporo kłopotów na lotnisku. Nie winię go za to, ale naprawdę miałam nadzieję, że zobaczy mój sukces, zwłaszcza, że ani Rodzice ani Annie tego nie doczekali. Ale może uda im się dotrzeć na czas, zobaczymy. Czekamy godzinę przy kawie, po czym prawie biegiem puszczamy się z powrotem do budynku uczelni. Właśnie wywieszają wyniki testów, a już jest tam spora grupka. Nie mam planu jak przebić się przez tych wszystkich wyczekujących, więc jedyne co udaje mi się zrobić, to zerwanie kartki z wynikami i pospieszne szukanie swojego nazwiska. Niektórzy już wyszarpują mi listę, obrzucając wyzwiskami, ale dalej śledzę wzrokiem tabelki. Batch, Batch, przecież powinnam być gdzieś na początku, do cholery! Kiedy w końcu odnajduję pięć dobrze znanych mi literek podrzucam wyniki do góry i podskakuję ze szczęścia. 98% z testu ogólnego! Jak ja to zrobiłam? Nie wierzę w to, bo kiedy spoglądałam z paniką na wyniki innych co chwile przewijało się maksymalnie siedemdziesiąt procent. Mało nie posiadam się z radości, kiedy przypomina mi się ostatni rok w liceum. Jak dawno to było? Ile się u mnie zmieniło? Nie mam czasu na te pytania, bo już czekam, aż Shannon odbierze ode mnie telefon, następnie Jonni, i Vicki, które krzyczą i cieszą się do słuchawki niemal tak głośno jak ja.
*
Właśnie kończę przebierać Joela, po czym biorę go na ręce i próbuję ukołysać do snu. Robi się coraz cięższy, ale to wciąż mała kruszynka. Przebywanie z nim zawsze pozwala mi się odstresować i tak samo jest tego wieczora. Staram się nie myśleć o tym, że już jutro otrzymam dyplom ukończenia prawa, mam nadzieję w obecności moich bliskich. Za kilka dni wyjadę z Nowego Yorku i chyba prędko tu nie wrócę, no chyba, że jakaś kancelaria przyzna mi aplikację, ale pogodziłam się już z porażką na tym polu. Za niedługo zacznę życie w nowym mieście, które wydaje mi się zdecydowanie przeludnione, fałszywe i odrobinę papierowe**, ale wciąż ciekawe i przede wszystkim śliczne. Nawet nie wiem, czy działa tam metro… działa? Nie jestem pewna, więc coraz bardziej zastanawiam się nad pomysłem zrobienia prawa jazdy.  I chyba najważniejsze: zacznę ‘normalne’ życie w ‘normalnym’ tempie z nienormalnym mężczyzną, którego kocham. Po prostu wszystko nabierze obrotu, na który czekałam po długim okresie monotonności w moim życiu.
*
Budzę się rano jeszcze przed budzikiem, i chociaż cała ceremonia zaczyna się dopiero o piętnastej, ja jestem na nogach od dziesiątej. Zanim zjadłam śniadanie z dziesięć razy znalazłam się w sypialni przyjaciółki, sprawdzając, czy Joel śpi i czy wszystko z nim w porządku. Za każdym razem w moją stronę leciały poduszki czy inne przedmioty, które miała pod ręką obudzona przeze mnie Jonni. Wreszcie zjadłam swoją codzienną miskę płatków i popiłam kubkiem kawy, z mniejszą niż zawsze ilością mleka. Parę razy wyciągnęłam i z powrotem schowałam do szafy przygotowany na dzisiaj strój. Cały czas zerkałam na telefon, czekając na jakąś informację od Shannona, ale rano napisał tylko, że jeszcze nie zna dokładnej godziny odlotu. Koło południa umyłam starannie głowę, po czym ją wysuszyłam, a fale uwydatniłam, używając gdzie nie gdzie lokówki. Dwie godziny przed czasem konfrontacji kazałam Jonni mnie pomalować. Miała do tego naprawdę dobrą rękę, dlatego po zmaganiu się z moją nieciekawą twarzą wreszcie wyglądałam adekwatnie do okazji. Miałyśmy pół godziny do planowanego wyjścia, a dalej czekałyśmy na rodziców Jo, którzy mieli w ten dzień zaopiekować się Joelem. W tym czasie poszłam do sypialni, i odsuwając wyciągniętą już, choć nadal pustą walizkę, wyjęłam z szafy sukienkę. Była czarna, bo tylko taki kolor akceptowałam, jeśli chodziło o ‘krótsze’ kreacje. Sięgała mi do połowy uda i była jedną z najprostszych. Jedynie dekolt jak i wycięcie na plecach były odrobinę odważne, ale zamierzałam narzucić na siebie marynarkę lub krótką kurtkę, pomimo wczesno-czerwcowego ciepła. Do tego dobrałam brązowe czółenka i małą torebkę tego samego koloru, którą razem z Jonni wygrzebałyśmy gdzieś w vintagowym sklepie. Wreszcie usłyszałam dzwonek do drzwi i poleciałam otworzyć. Rodzice przyjaciółki powitali się jak zawsze serdecznie, gratulując mi osiągnięć. Uśmiechałam się uprzejmie, jednak w środku denerwowałam się jakbym miała przystąpić do testu życia. Kiedy Kail dał nam znać, że czeka na nas na dole pożegnałyśmy się z całą trójką i zeszłyśmy na dół. Kiedy byłam już przy samochodzie musiałam wrócić się do góry po kurtkę, której zapomniałam. Na koniec ucałowałam Joela w czoło i machając do niego pobiegłam na dół, przeskakując po dwa schody na raz w parunastocentymetrowych szpilkach. Po drodze cały czas zerkałam na zegarek, jakby miało to pomóc Shannonowi w przyjechaniu na czas.
Po pół godzinie siedziałam już na jednym z steki krzeseł ustawionych w kilkunastu rzędach. Z tyłu, na miejscach dla gości zlokalizowałam przyjaciół, i jak miałam nadzieję, za niedługo również Shannona. Czas uciekał, a jego wciąż nie było. Starałam się tym nie przejmować, ale robiło mi się przykro, bo przecież obiecał, że będzie. Słońce przyjemnie grzało w czerń krótkiej kurtki, ogrzewając mi plecy. Zebrało się naprawdę dużo ludzi, głównie były to liczne rodziny studentów, które deptały idealnie przycięte trawniki uczelni. Kręciłam się na krześle, kiedy ceremonia wreszcie się zaczęła. Po paru supernudnych przemówieniach nadszedł czas na rozdanie dyplomów. Byłam podekscytowana, nie mogąc doczekać się swojej kolejki, ale z drugiej strony chciałam odwlec to jak najdłużej, bo Shannona wciąż nigdzie nie widziałam.
-Pani Alex Batch – usłyszałam głos rektora uczelni. Rozejrzałam się dookoła i kiedy zobaczyłam uśmiechających się do mnie kolegów, wstałam i powoli udałam się na drewnianą scenę, przystrojoną w tradycyjną zieleń i czerwień. Wszystko wyglądało tak podniośle i poważnie i byłam szczęśliwa, że kiedy tak szłam odebrać papier świadczący o mojej kilkuletniej pracy, wreszcie coś w życiu osiągnęłam. Spełniłam marzenie oraz obietnicę daną kiedyś Rodzicom i Babci. Miałam do pokonania kilka schodów i pół długości sceny, gdzie przy mównicy stał rektor oraz profesorowie. Zmierzałam do nich z uśmiechem na ustach, jednak w środku było mi cholernie przykro, że chociaż raz Shannon nie może widzieć mnie jako kobiety odnoszącej sukces. Po chwili stałam już pośrodku najważniejszych osób NYLU, ściskając w dłoni swój dyplom. Kiedy podnosiłam głowę, żeby przejść parę kroków do profesora Winchera, który był dumny jak paw nagle zobaczyłam, jak pośrodku szerokiej alejki pomiędzy rzędami miejsc dla studentów wbiegał nie kto inny jak mój
-Shannon! –wydobył się ze mnie szybki okrzyk, kiedy uśmiechałam się niepoważnie szeroko.

**nawiązanie do utworu ‘Papierowe miasta’ autorstwa Johna Greena. 
|*|
Pierwsza zmiana- wygląd. Nie wiem czy Wam się spodoba, ale wydaje mi się, że jest całkiem przyjemny i przejrzysty. Miał być super szablon, ale mi nie poszło, wybaczcie, ten stworzyłam na szybko. Jednak chciałabym, żebyście napisali, czy na waszych komputerach/tabletach/ telefonach są jakieś problemy :) 
Druga zmiana- pisanie z perspektywy teraźniejszości. Nie wiem, czy zostanę przy takim stylu, ale tak tylko próbuję. Jeśli komuś się nie podoba, wolicie wydarzenia opisywane z przeszłości- krzyczcie. 
Macie nad czym się rozwodzić, więc napiszcie parę słów. Fajnie, że jesteście i czytacie :)
dziękuję
martyna

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz